18 kwietnia 1906 roku San Francisco płonęło, a stary chiński świat właśnie umierał w ogniu. Jeden człowiek z ukrytym aparatem zdążył go ocalić od całkowitego zapomnienia.

San Francisco, 18 kwietnia 1906 roku. Chiński mężczyzna w jedwabnej szacie i z długim warkoczem (queue) stoi na przecięciu Sacramento i Dupont (dzisiejsza Grant Avenue). Za jego plecami właśnie zawalił się kolejny budynek, a niebo jest czarne od dymu. To jedna z ostatnich fotografii starego Chinatown – wykonana w momencie, gdy dzielnica umierała w trzęsieniu ziemi i pożarze, który strawił 80% miasta.

Autorem zdjęcia jest Arnold Genthe (1869-1942) – berlińczyk z doktoratem z filologii klasycznej, który w 1895 roku przyjechał do San Francisco jako guwerner i zupełnie przypadkiem został jednym z najważniejszych fotografów dokumentalnych Ameryki. Zafascynowało go Chinatown – labirynt wąskich uliczek, w którym w 1906 roku mieszkało około 25–30 tysięcy Chińczyków, a mówiło się tam w co najmniej pięciu dialektach (kantońskim, hakka, toisan, szanghajskim i innych).

Chińczycy nie lubili być fotografowani. Uważali, że aparat kradnie duszę albo przynajmniej godność. Genthe wpadł więc na genialny i trochę nieetyczny pomysł: ukrywał aparat pod płaszczem, używał obiektywu z bardzo krótką ogniskową i fotografował z biodra albo przez dziurę w kieszeni. Dzięki temu powstało około 200 unikalnych kadrów – jedynych, jakie przetrwały z Chinatown sprzed katastrofy.

Te zdjęcia to nie tylko dokument. To jedyny wizualny ślad świata, który był wtedy uważany za najgorszą spelunę Zachodniego Wybrzeża: ciasne uliczki pełne palarni opium, domów publicznych, tongów walczących o wpływy, hazardu i handlu żywym towarem. Jednocześnie był to świat żywy, barwny i dumny – dzieci w jedwabnych czapeczkach, kupcy z wachlarzami, starcy palący długie fajki, kobiety w haftowanych tunikach, które prawie nigdy nie pokazywały twarzy na ulicy.

Po pożarze władze San Francisco poważnie rozważały, żeby już nigdy nie oddać tej ziemi Chińczykom. Planowano przesiedlić ich na odległe Hunters Point i zbudować tam „nową, higieniczną” dzielnicę dla imigrantów. Chińczycy jednak zagrozili masowym wyjazdem z USA (a ich praca była miastu potrzebna) i jednocześnie sami zebrali pieniądze na odbudowę. Zaprojektowali nowe Chinatown tak, żeby przyciągało turystów: pagody, latarnie, złote smoki, neony. Tak narodziła się pocztówka, którą znamy do dziś.

Zdjęcia Genthe’a są więc podwójnie bezcenne. Pokazują świat, który Amerykanie chcieli wymazać – i jednocześnie świat, który Chińczycy uratowali na własnych warunkach. Bez tych kadrów wiedzielibyśmy o starym Chinatown tylko z policyjnych raportów i rasistowskich pamfletów. Dzięki Genthe’owi widzimy twarze: spokojne, godne, czasem nieufne, czasem zaciekawione.

Dziś, gdy spacerujemy po Grant Avenue wśród sklepów z jadeitem i dim-sumami, warto pamiętać, że pod tymi wszystkimi neonami i czerwonymi lampionami leżą popioły prawdziwej dzielnicy – tej, którą sfotografował berliński doktor filozofii z ukrytym aparatem. I że to właśnie ona, spalona i niechciana, dała początek jednej z najsłynniejszych „atrakcji turystycznych” Ameryki.

Podobne artykuły: