„Nie można studiować sztuki japońskiej, nie stając się zarazem bardziej wesołym i szczęśliwym” – pisał Vincent van Gogh do brata w 1888 roku. Te słowa nie dotyczyły realnej Japonii, której nigdy nie zobaczył, lecz jego własnej, wymarzonej wersji tego kraju: świata bez cynizmu, bez nadmiaru psychologii, gdzie życie i praca splatają się w harmonijną całość. Arles miało stać się materializacją tej wizji – „Japonią Europy”, gdzie ostre światło i rytm natury ukoją jego nadwrażliwą duszę. Japonia van Gogha była marzeniem, które pomagało mu trzymać się w ryzach pośród wewnętrznego zamętu. Gdy iluzja zaczęła pękać pod ciężarem relacji i choroby, raj przemienił się w najboleśniejsze załamanie jego życia.
Autoportret namalowany przez Vincenta we wrześniu 1889 roku w Saint-Remy
Vincent van Gogh przybył do Arles w lutym 1888 roku, uciekając przed paryskim chaosem. Miasto na południu Francji miało stać się jego azylem – miejscem, gdzie ostre światło, czyste kolory i rytm prowincjonalnego życia pozwolą mu odnaleźć wewnętrzną równowagę. Oficjalnie mówił o „Japonii Europy”: o jasnej atmosferze i efektach kolorystycznych przypominających japońskie drzeworyty ukiyo-e, które kolekcjonował i podziwiał.
Ale głębsza prawda była bardziej osobista. Paryż go wyczerpał nie artystycznie, lecz psychicznie – tłumem, rywalizacją, intelektualnymi pozami i społecznym chaosem. Van Gogh, człowiek o ogromnej wrażliwości sensorycznej i niskiej tolerancji na bodźce zewnętrzne, szukał w Arles laboratorium prostoty: światło – kolor – praca – sen – praca. Brzmi to jak reguła benedyktyńska i nie jest to przypadek. Prostota miała być antidotum na wewnętrzny hałas.
Ścieżka nieopodal Arles, Vincent van Gogh, 1888 r.
Arles miało być również czymś więcej: projektem społecznym. Żółty Dom, który Van Gogh wynajął i urządził z taką starannością, nie był romantyczną legendą samotnego geniusza. To była wizja wspólnoty artystów – miejsca, gdzie malarze będą pracować ramię w ramię, w uczciwości i bez paryskiej gry statusowej. Vincent marzył o braterstwie, o wzajemnym wsparciu, o życiu wolnym od cynizmu i ironii. W tym kontekście zaprosił Paula Gauguina, którego podziwiał i którego obecność miała stać się fundamentem tej utopii.
Psychologicznie było to jednak skazane na porażkę. Van Gogh – osobowość afektywna, zależna, idealistyczna – traktował relację jak braterstwo. Gauguin – dominujący, chłodny, strategiczny – widział w niej raczej kontrakt finansowy (Theo wsparł finansowo wizję Vincenta dotyczącą utworzenia kolonii artystycznej w Arles i przekonał Gauguina, by przyłączył się do niej, obiecując pokrycie kosztów.). Różnice nie były tylko w temperamentach; były fundamentalne. Vincent nie dostrzegał tej asymetrii, co tylko pogłębiało napięcie. Gdy Gauguin przybył w październiku 1888 roku, kończył się mit kolonii artystów, a zaczynała brutalna psychologia dwóch niekompatybilnych światów.
Portret Gauguina, Vincent van Gogh, 1888 r.
Okres w Arles był hiperintensywny. W ciągu około 15 miesięcy (luty 1888 – maj 1889) Van Gogh stworzył blisko 200 obrazów olejnych, kilkaset rysunków i szkiców oraz dziesiątki listów, często pisanych nocą po całym dniu malowania. Tempo to było nienormalne: czasem obraz co 2–3 dni. Dla porównania, większość uznanych malarzy tworzy kilkanaście–kilkadziesiąt dzieł rocznie. To nie była zwykła pracowitość – to przymus twórczy, napędzany euforią światła Południa i desperacką potrzebą ukojenia.
A jednak kluczowym elementem tej intensywności była Japonia – nie realna, lecz wyobrażona. W listach do brata Thea z 1888 roku Van Gogh pisał: „Tutaj moja egzystencja będzie przypominać coraz bardziej egzystencję malarza japońskiego, który żyje jak skromny mieszczanin, ale wśród natury”. Albo: „nie można studiować sztuki japońskiej nie stając się zarazem bardziej wesołym i szczęśliwym”. Japonia Vincenta nie była krajem, którego nie znał osobiście. Była konstruktem projekcyjnym, zbudowanym na setkach drzeworytów ukiyo-e, reprodukcjach i opowieściach. W jego wyobraźni Japonia oznaczała brak paryskiej gry ego, jedność życia i pracy, prostotę rytuałów – świat bez nadmiaru psychologii.
Namalowany we wrześniu 1888 r w Arles Taras kawiarni w nocy.
Van Gogh nie szukał hedonistycznego szczęścia. Chciał ukojenia, stabilności, życia w harmonii z naturą, jakby sam był „kwiatem” – jak pisał o Japończykach: „czy to czego uczą nas ci prości Japończycy, którzy żyją wśród przyrody, jakby sami byli kwiatami”. Ta wizja była psychicznym balsamem, regulacyjną fantazją. Realna Japonia – z jej hierarchiami, konformizmem i emocjonalną dyscypliną – byłaby dla niego zabójcza. Ale jako iluzja działała i inspirowała.
Arles jako „Japonia Europy” było piękną, lecz niemożliwą iluzją. Ostre światło, czyste kolory, rytm natury – wszystko to miało zmienić wewnętrzny krajobraz Vincenta. To bardzo ludzka wiara: że zmiana środowiska uzdrowi duszę. Ale środowisko może jedynie złagodzić – nie zastąpi stabilnego układu nerwowego. Arles było jak ciepły klimat dla chorego na płuca: przynosiło ulgę, ale nie leczyło. Najgłębsza ironia tkwi w tym, że Van Gogh wierzył w prostotę jako szczęście, naturę jako równowagę, sztukę jako radość. Na chwilę to działało. Potem przyszły relacje, konflikty, głód, bezsenność, zawiedzione oczekiwania – rzeczy, których nie da się wyeliminować żadną estetyką.
Autoportret z zabandażowanym uchem. Vincent van Gogh, 1889 r. W tle, na ścianie, japoński obraz Gejsze w krajobrazie.
Vincent był zachodnim mistykiem XIX wieku, z całą introspekcyjną nadwyżką i moralnym napięciem. Jego listy nie świadczą o naiwności, lecz o nadziei – uczciwej, pracowitej, pozbawionej cynizmu. Chciał świata, w którym życie i sens nie stoją w konflikcie. Znalazł świat, w którym trzeba wytrzymać jedno i drugie naraz.
Ta nadzieja miała korzenie głębsze, chrześcijańskie. W młodości Van Gogh był radykalnie wierzący, ewangeliczny, bezkompromisowy – bardziej „Kazanie na Górze” niż instytucja. Kościół odrzucił go jako kaznodzieję, uznając za zbyt fanatycznego. Gdy „porzucił Boga”, nie stracił wiary – przemieścił ją. Przypisał Japończykom cechy stanu przed Upadkiem: świat „dobry”, bez grzechu pierworodnego świadomości. Żyją „jak kwiaty” – bez potrzeby odkupienia.
Utagawa Kunisada, Kurtyzana z dwiema służącymi. Jeden z wielu zgromadzonych przez Vincenta japońskich obrazów ukiyo-e.
Dlaczego to musiało się rozpaść? Bo Eden jest utracony. Łaska nie pochodzi z krajobrazu ani z pracy. Arles, które miało być niebem, stało się piekłem – miejscem załamania, samookaleczenia i hospitalizacji. Jeszcze w drodze do Arles pisał: „Od Taraskonu do Arles […] pejzaże w śniegu, z białymi szczytami na tle nieba równie świetlistego jak śnieg, były jak zimowe pejzaże malowane przez Japończyków.”Jechał do swojego Miasta na Wzgórzu, pełen nadziei. Zderzył się z rzeczywistością, po której spędził rok w placówce opiekuńczo-leczniczej w Saint-Remy.
Tragizm van Gogha w Arles to nie tylko choroba psychiczna czy konflikt z Gauguinem. To krach iluzji: próba ucieczki od zachodniej introspekcji w fantazję wschodniej prostoty. Japonia ukiyo-e była dla niego balsamem, inspiracją artystyczną i psychiczną kotwicą. Ale realne życie – z jego relacjami, cierpieniem i konfliktem sensu – nie dało się zredukować do płaskiej, harmonijnej kompozycji drzeworytu. Van Gogh chciał żyć jak „malarz japoński wśród natury”. Pozostał jednak mistykiem, który niósł zbyt ciężką nadzieję. I właśnie ta nadzieja – mimo wszystko – czyni jego historię tak poruszającą.
Szpital w Saint-Remy. Vincent van Gogh, 1889 r.
Źródła i inspiracje: • Vincent van Gogh, Listy do brata, Wyd. Czytelnik, 1970. • Steven Naifeh, Gregory White Smith, Van Gogh. Życie, Wyd. Świat Książki, 2022 • Sue Prideaux, Gauguin. Biografia dzikusa, Wyd. Świat książki, 2025 • In the Footsteps of Vincent van Gogh, seria The Great Courses (wykład prof. Jean-Pierre Isboutsa): https://www.thegreatcoursesplus.com/in-the-footsteps-of-vincent-van-gogh • Muzeum Vincenta van Gogha w Amsterdamie: https://www.vangoghmuseum.nl/en/japanese-prints
Protokół dyplomatyczny jest jak sztywny gorset – trzyma wszystko na miejscu, ale nie ukryje tego, co naprawdę czuje człowiek wewnątrz. W serii spotkań amerykańskich prezydentów z japońskimi cesarzami (od Meiji po Akihito) widzimy dokładnie to: kilka sekund gestu, w których przecieka cała osobowość. Jeden kłania się zbyt głęboko, drugi podchodzi za blisko, trzeci dodaje ciepła dotykiem. Prezydenci USA to przecież bardzo różni ludzie – jedni czują się w takich sytuacjach jak ryba w wodzie, inni są sztywni, jeszcze inni próbują być nadmiernie wylewni. W tych kilku sekundach przywitania zawsze „przecieka” coś bardzo ludzkiego: szacunek, sympatia, dystans, niepewność, dominacja, uległość, ciepło albo chłód. A cesarz to figura niemal sakralna w Japonii, więc każdy gest jest pod lupą.
Spotkanie Nixona z cesarzem Hirohito – mistrzowska lekcja równowagi
Prezydent Nixon i japoński cesarz Hirohito
(Anchorage, Alaska, 26 września 1971) Ceremonia przywitania dobiega końca. Za pulpitem z wielką pieczęcią prezydencką Stanów Zjednoczonych stoją Richard Nixon i cesarz Hirohito. Nixon, w ciemnym garniturze, zakończył już przemówienie powitalne. Cesarz wygłosił swoje słowa w języku japońskim, odczytane następnie przez tłumacza. Nadszedł moment rytualnego zamknięcia spotkania.
Obaj mężczyźni jednocześnie wykonują ukłon. Kąt pochylenia głowy wynosi około 30 stopni – klasyczny formalny ukłon keirei, zarezerwowany dla osób o równym statusie. Gest jest idealnie symetryczny: żaden z nich nie schodzi niżej ani nie pozostaje wyżej. Nixon patrzy prosto na cesarza, na jego twarzy widać lekki, autentyczny uśmiech. Hirohito odpowiada spokojnym spojrzeniem, twarz cesarza pozostaje niemal nieruchoma, pełna godności.
W tym kadrze nie widać uścisku dłoni (przysłonięty przez pulpit), nie ma też nadmiernej wylewności. Dominuje precyzyjny, wyważony ukłon – gest pozbawiony emocjonalnych ozdobników. Jednak chwilkę wcześniej, w momencie przejścia, wkradł się dysonans.
Tłumacz właśnie zakończył odczytywanie japońskiej wersji przemówienia cesarza, rozległy się brawa. Segment werbalny dobiegł końca, a uczestnicy wchodzą w krótką „próżnię skryptową” – chwilę, w której protokół nie określa precyzyjnie następnego ruchu.
Nixon, stojący po prawej stronie pulpitu, skręca tułów w kierunku Hirohito. Na jego twarzy, dotąd skupionej i surowej, pojawia się szybki, uprzejmy uśmiech – typowy social smile, służący nawiązaniu kontaktu, a nie wyrażający głębokiej emocji. Głowa Nixona jest lekko pochylona, wzrok skierowany bezpośrednio na cesarza. Ciało prezydenta sygnalizuje inicjatywę: próbę przejścia do gestu interpersonalnego. Hirohito, po lewej stronie, pozostaje w pozycji frontalnej względem publiczności. Jego twarz jest neutralna, wzrok niezogniskowany na partnerze, spojrzenie skierowane gdzieś w przestrzeń. Ciało cesarza nadal znajduje się w „trybie ceremonialnym” – nie przełączyło się jeszcze na bezpośrednią interakcję.
Powyższy kadr ilustruje krótką asynchroniczność kulturową: Nixon, zgodnie z zachodnim zwyczajem, szybko inicjuje zamknięcie wydarzenia gestem osobistym (uścisk dłoni jako naturalne domknięcie relacji po części mowy).
Hirohito, reprezentujący bardziej formalny i hierarchiczny japoński protokół, pozostaje chwilowo w stanie wewnętrznej koncentracji i oczekiwania na wyraźniejszy sygnał przejścia.
Fakt, że pierwsza próba nawiązania kontaktu nie zostaje natychmiast zauważona, nie wywołuje u Nixona widocznej irytacji ani zakłopotania. Prezydent powtarza gest po chwili – spokojnie i skutecznie. Pokazuje to umiejętność radzenia sobie z drobnymi niezręcznościami bez emocjonalnego zaangażowania. Nixon nie forsuje swojego stylu na siłę, nie podchodzi bliżej ani nie podnosi głosu. Czeka na moment, w którym cesarz „przełączy się” na interakcję. To subtelne potwierdzenie jego dyplomatycznej dojrzałości – rozumie, że partner operuje innym rytmem kulturowym i nie traktuje tego jako afrontu.
Nixon w kontaktach z ludźmi nie był naturalnie ciepły, ale bardzo chciał tak wyglądać. Miał silną potrzebę kontroli wizerunku, a uśmiech wykorzystywał jako narzędzie, nie jako spontaniczną emocję.
W spotkaniu z japońskim cesarzem nie widzimy ani przesadnej serdeczności ani oznak nerwowości. Gest odzwierciedla pragmatyczne podejście Nixona – skupienie na strategicznych celach relacji dwustronnych, a nie na emocjonalnym rozliczaniu przeszłości. Spotkanie odbywa się zaledwie
26 lat po zakończeniu II wojny światowej, w której oba kraje były śmiertelnymi wrogami. Nixon nie pozwala jednak, by cień konfliktu wpłynął na jego postawę. Nie widać ani triumfalizmu zwycięzcy, ani poczucia winy – jedynie akceptację nowej rzeczywistości, w której Japonia jest kluczowym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych.
Spotkanie Geralda Forda z cesarzem Hirohito – sztywność i błąd protokolarny
Prezydent Ford nieco pospieszył się z przywitaniem japońskiego gościa
(Waszyngton, Biały Dom, 2 października 1975) Zdjęcie uchwycone w momencie, gdy cesarz Hirohito dopiero wychodzi z limuzyny na południowym trawniku Białego Domu. Gerald Ford, wysoki i postawny, podchodzi bardzo blisko samochodu – wraz ze swoją świtą i honorową wartą tworzy ciasny półkrąg wokół jeszcze otwartych drzwi pojazdu. Przestrzeń wokół cesarza jest mocno ograniczona: z tyłu kadłub limuzyny, po bokach drzwi i żołnierze, z przodu prezydent i delegacja.
Hirohito jest prawie całkowicie przysłonięty – widać jedynie fragment siwej czupryny nad ramieniem żołnierza. Ford stoi wyprostowany, patrzy na cesarza z góry, twarz całkowicie poważna, bez śladu uśmiechu. Brak jakiegokolwiek ukłonu czy pochylenia głowy. Postawa prezydenta jest sztywna, ręce wzdłuż ciała, zero mikro-ruchów adaptacyjnych.
Cesarz, w momencie wychodzenia z pojazdu, nie ma jeszcze stabilnej pozycji. Cała scena sprawia wrażenie zamknięcia przestrzeni liminalnej gościa: Hirohito nie ma możliwości swobodnego „rozłożenia” ciała, zajęcia stabilnej pozycji ani pełnej kontroli nad otoczeniem.
Gerald Ford był introwertykiem, który otwierał się w niewielkim gronie. Źle znosił ekspozycję, ale dobrze czuł się w bliskości. Potrafił być towarzyski i serdeczny.
Osobowość Forda i dynamika spotkania w świetle tego gestu Analiza filmu (YT) potwierdza kilka kluczowych cech charakteru Geralda Forda oraz naturę całego powitania:
1. Sztywność proceduralna i niska elastyczność: Ford był prezydentem „przejściowym” – objął urząd po rezygnacji Nixona w atmosferze kryzysu zaufania po Watergate. Nie był wybrany w wyborach powszechnych, co dodatkowo wzmacniało jego tendencję do ścisłego trzymania się reguł i scenariusza. W sytuacjach nie w pełni opisanych protokołem (a moment wychodzenia z limuzyny jest właśnie taki) Ford nie adaptował się dynamicznie – wszedł w przestrzeń gościa zbyt wcześnie i zbyt blisko.
Podsumowując, powitanie Busha z Akihito nie było aktem braku szacunku, lecz przykładem impulsywnego przejęcia rytmu interakcji. W przestrzeni, gdzie rytuał powinien być współtworzony i spokojny, taka bezpośredniość zostawia wrażenie dysharmonii – nawet jeśli intencja była czysto przyjazna. Sekwencja ilustruje osobowość Busha jako energicznego, prostolinijnego lidera, który woli działać szybko i zdecydowanie, kosztem subtelnej synchronizacji.
2. Brak naturalnej ekspresji niewerbalnej: Twarz Forda jest „zamrożona”, zero uśmiechu, zero ciepła. Nie jest to pogarda ani celowa demonstracja wyższości – raczej wynik niskiej potrzeby ekspresji emocjonalnej i instrumentalnej. Ford nie należał do polityków charyzmatycznych; był raczej administratorem i człowiekiem reguł niż aktorem dyplomatycznej sceny.
3. Błąd mikroprotokolarny, nie akt wrogości: Zamknięcie przestrzeni wokół Hirohito nie było zamierzoną dominacją. To klasyczny błąd zarządzania mikro-sytuacją: gospodarz podszedł za wcześnie, nie dając gościowi czasu i miejsca na stabilne wyjście z pojazdu i zajęcie godnej pozycji. W efekcie cesarz znalazł się w niekomfortowej, liminalnej przestrzeni – co w japońskim kodzie kulturowym jest szczególnie istotne.
4. Kontrast z Nixonem: Tam gdzie Nixon wykazywał instrumentalną ekstrawersję i precyzyjną kontrolę (równy ukłon, inicjatywa bez forsowania), Ford prezentuje introwersję proceduralną – wysoką potrzebę przestrzegania reguł, ale niską zdolność do płynnej adaptacji w chwilach niejednoznacznych. Nixon czytał mikro-sytuację i dostosowywał się; Ford trzymał się scenariusza dosłownie.
Podsumowując, błąd Forda nie wynikał ze złej woli, lecz z braku elastyczności i naturalnej swobody w mowie ciała. W efekcie scena, która miała być godnym powitaniem głowy państwa-sojusznika, wyszła niepotrzebnie napięta i przestrzennie niekomfortowa – zwłaszcza z perspektywy japońskiego kodu kulturowego.
Spotkanie Ronalda Reagana z księciem koronnym Akihito – ciepło i miękka gościnność
Prezydent Reagan serdecznie wita przyszłego japońskiego cesarza Akihito
(Biały Dom, 9 września 1987) Materiał video (YT) wykonany wewnątrz Białego Domu, najprawdopodobniej w jednym z salonów reprezentacyjnych. Ronald Reagan, w ciemnym garniturze, wita księcia koronnego Akihito (jeszcze dwa lata przed wstąpieniem na tron). Obaj mężczyźni stoją naprzeciw siebie, wykonując uścisk dłoni.
Prawa ręka Reagana wykonuje standardowy, neutralny uścisk dłon – pewny, ale nie mocny. Kluczowym elementem jest jednak lewa ręka prezydenta: delikatnie, od spodu, podpiera łokieć lub przedramię Akihito. Dotyk jest lekki, bez nacisku, bez ograniczania jego swobody ruchu.
Reagan pochyla się nieznacznie, najpewniej dostosowując się do niższego wzrostu rozmówcy. Akihito odpowiada spokojnym, lekko uśmiechniętym spojrzeniem, postawa otwarta, bez napięcia. Nie ma tu ukłonu w japońskim stylu; całe powitanie opiera się na zachodnim protokole uścisku dłoni, wzbogaconym jednak o charakterystyczny, ciepły dodatek.
Osobowość Reagana i dynamika spotkania w świetle tego gestu
Analiza filmu ujawnia kluczowe cechy charakteru Ronalda Reagana oraz jego podejścia do dyplomacji osobistej:
1. Wysoka kompetencja społeczna i empatia cielesna: Reagan, były aktor i radiowiec, posiadał niezwykły instynkt kontaktu fizycznego. Lewa ręka pod łokciem nie jest przypadkowa – to świadomy gest wspierający, rozładowujący naturalną asymetrię (gospodarz w swojej siedzibie, gość niższy wzrostem, różnica statusu). Dotyk od dołu sygnalizuje podtrzymanie i bezpieczeństwo, a nie kontrolę czy dominację.
2. Ciepło bez potrzeby kontroli: W przeciwieństwie do gestów „dodających siły” (np. druga ręka na nadgarstku lub ramieniu od góry), Reagan używa lewej ręki wyłącznie do dodania ciepła. Nie blokuje ruchu Akihito, nie przejmuje osi ciała, nie podkreśla swojej pozycji. To sygnał: „Jesteś tu mile widziany i bezpieczny”.
3. Naturalna gościnność i miękka obecność: Reagan był znany z serdeczności, która nie wynikała z kalkulacji, lecz z autentycznej łatwości w budowaniu relacji. Gest ten odzwierciedla jego styl przywódczy – charyzmatyczny, ale nie przytłaczający; władza połączona z otwartością i humorem. W Białym Domu, przestrzeni symbolicznie zdominowanej przez gospodarza, Reagan świadomie równoważy tę asymetrię gestem wsparcia.
4. Kontrast z poprzednikami: Po precyzyjnej, chłodnej równowadze Nixona i proceduralnej sztywności Forda, Reagan wprowadza zupełnie nowy ton: serdeczność i fizyczne ciepło. Nie próbuje adaptować się do japońskiego protokołu (brak ukłonu), ale wzbogaca własny styl o element, który uniwersalnie komunikuje życzliwość i szacunek.
Podsumowując, powitanie Reagana z księciem Akihito pozostaje przykładem mistrzowskiego użycia mowy ciała w dyplomacji osobistej. Gest lewej ręki pod łokciem – subtelny, ciepły, niekontrolujący – idealnie oddaje osobowość „Great Communicator”: człowieka o wysokiej empatii cielesnej, naturalnej gościnności i umiejętności rozładowywania napięć bez utraty własnej pozycji.
Spotkanie Billa Clintona z cesarzem Akihito – naturalna normalizacja relacji
(Pałac Cesarski, Tokio, 1998) Materiał filmowy (YT) wykonany na terenie Pałacu Cesarskiego w Tokio podczas wizyty państwowej prezydenta USA. Bill Clinton, wyższy i postawny, podaje rękę cesarzowi Akihito w klasycznym uścisku dłoni. Obaj mężczyźni stoją na stabilnych, otwartych osiach ciała, bez pochylenia czy ukłonu. Clinton patrzy bezpośrednio na cesarza z lekkim, szczerym uśmiechem – mimika symetryczna, oczy zaangażowane w uśmiech (tzw. Duchenne smile).
Akihito odpowiada spokojnym spojrzeniem i delikatnym, naturalnym uśmiechem – twarz rozluźniona, bez śladu napięcia czy sztuczności. Kontakt wzrokowy jest bezpośredni, ale nie natarczywy.
Uścisk dłoni wygląda na pewny i neutralny – bez dominacji, bez dodatkowego dotyku drugą ręką. W tle widoczna otwarta przestrzeń pałacowego dziedzińca, członkowie świty stoją w dyskretnej odległości. Cała scena emanuje spokojem i niskim napięciem rytualnym.
Osobowość Clintona i dynamika spotkania w świetle tego gestu
Analiza materiału video (YT) podkreśla charakterystyczne cechy Billa Clintona oraz stan relacji amerykańsko-japońskich w końcu lat 90.:
1. Ekstrawersja afektywna i autentyczne ciepło: Uśmiech Clintona jest spontaniczny i szczery – pojawia się naturalnie w odpowiedzi na kontakt, a nie jako zaplanowany element przedstawienia. To odruch człowieka o wysokiej empatii afektywnej, który lubi ludzi i czerpie przyjemność z interakcji. W odróżnieniu od instrumentalnej ekstrawersji Nixona (uśmiech jako narzędzie kontroli sytuacji), u Clintona uśmiech jest relacyjny – wynika z rzeczywistego zainteresowania rozmówcą.
2. Brak potrzeby nadmiarowych gestów: Clinton nie wprowadza ukłonu, nie dodaje drugiej ręki do uścisku, nie pochyla się nadmiernie. Nie musi – jego wysoka kompetencja interpersonalna pozwala na przekazanie szacunku samym spokojnym, bezpośrednim kontaktem. Podobnie Akihito zachowuje się swobodnie, bez defensywy czy kompensacji.
3. Symbol normalizacji relacji dwustronnych: Brak ukłonu po żadnej stronie nie jest oznaką braku szacunku, lecz dowodem na dojrzałość i stabilizację stosunków. Ponad pół wieku po wojnie, w okresie ścisłego sojuszu gospodarczego i militarnego, nie ma już „otwartych rachunków rytualnych”. Obaj przywódcy traktują się jako równorzędni partnerzy – gesty są proste, zachodnie, bez prób sztucznego łączenia kodów kulturowych.
4. Kontrast z poprzednikami: Po precyzyjnej równowadze Nixona, sztywnej proceduralności Forda i ciepłym, wspierającym geście Reagana, Clinton wprowadza ton całkowitej naturalności. Nie ma tu ani kalkulacji, ani nadgorliwości, ani sztywności – jedynie spokojna, obustronna życzliwość osób o wysokiej kompetencji społecznej.
Podsumowując, powitanie Clintona z Akihito pozostaje przykładem dojrzałej, znormalizowanej dyplomacji osobistej. Prosty uścisk dłoni i szczery uśmiech wystarczą, by przekazać szacunek i sympatię – bez potrzeby dodatkowych ozdobników rytualnych. Scena oddaje osobowość Clintona jako prezydenta relacyjnego, empatycznego i autentycznie lubiącego kontakt z ludźmi.
Spotkanie George’a W. Busha z cesarzem Akihito – impulsywna dominacja proksemiczna
(Pałac Cesarski, Tokio, 19 lutego 2002) Sekwencja trzech kadrów uchwycona na dziedzińcu Pałacu Cesarskiego podczas wizyty państwowej prezydenta USA. George W. Bush, w ciemnym garniturze, podchodzi energicznym krokiem do cesarza Akihito.
Pierwszy kadr: Bush już w marszu wysuwa prawą rękę daleko przed siebie – gest inicjujący uścisk dłoni, zanim cesarz w pełni ustawi oś ciała i zatrzyma się. Ręka prezydenta jest wyciągnięta „na ślepo”, wyprzedzając synchronizację.
Drugi i trzeci kadr: Po zetknięciu dłoni Bush wyraźnie przyciąga rękę Akihito bliżej swojego centrum ciała, skraca dystans proksemiczny i utrzymuje uścisk dłużej niż neutralnie. Cesarz zachowuje postawę spokojną i godną, ale jego ręka pozostaje chwilowo „zawłaszczona” przez gest prezydenta. Brak jakiegokolwiek ukłonu po obu stronach.
Cała sekwencja charakteryzuje się wysoką energią kinestyczną Busha – ciało i gest wyprzedzają partnera, rytm jest narzucony, a nie współtworzony.
Osobowość Busha Jr. i dynamika spotkania w świetle tego gestu
Analiza filmu (YT) ujawnia kluczowe cechy charakteru 43. prezydenta USA oraz źródło dyskomfortu rytualnego:
1. Impulsywna ekstrawersja i niska tolerancja na fazy przejściowe: Bush działa szybko i zdecydowanie – ręka jest wysunięta, zanim partner w pełni się zatrzyma. To odruch człowieka o wysokiej energii działania, który preferuje przejmowanie inicjatywy nad czekaniem na synchronizację. Gest wyprzedza refleksję nad kontekstem.
2. Kontrola proksemiczna i zawłaszczanie przestrzeni: Przyciągnięcie ręki cesarza do siebie i dłuższe utrzymanie uścisku to klasyczne sygnały biologiczne dominacji: skrócenie dystansu, ograniczenie swobody manewru partnera, decydowanie o momencie zakończenia gestu. Nie jest to chłodna, kalkulowana dominacja stratega, lecz impulsywna – wynik naturalnej potrzeby szybkiego „zamykania” interakcji na własnych warunkach.
3. Teksaski styl „przyjaznej” bezpośredniości: Bush był znany z fizycznej wylewności i prostolinijności (słynne poklepywanie, obejmowanie innych przywódców). Intencja najprawdopodobniej była życzliwa – „hej, jesteśmy przyjaciółmi”. Jednak w przestrzeni o wysokiej symbolice i wolniejszym rytmie japońskim protokole taki gest odbierany jest jako naruszenie harmonii.
4. Brak dostosowania do kontekstu kulturowego: W Pałacu Cesarskim oczekiwana jest większa pauza na ustawienie osi ciała, możliwość subtelnego ukłonu lub neutralnego przywitania. Bush pomija tę fazę przejściową – gest wyprzedza kontekst, tempo przykrywa symbolikę. Partner traci chwilę na samodzielną odpowiedź, co w japońskim kodzie tworzy intuicyjny dyskomfort („za szybko, za blisko, za mocno”).
Podsumowując, powitanie Busha z Akihito nie było aktem braku szacunku, lecz przykładem impulsywnego przejęcia rytmu interakcji. W przestrzeni, gdzie rytuał powinien być współtworzony i spokojny, taka bezpośredniość zostawia wrażenie dysharmonii – nawet jeśli intencja była czysto przyjazna. Sekwencja ilustruje osobowość Busha jako energicznego, prostolinijnego lidera, który woli działać szybko i zdecydowanie, kosztem subtelnej synchronizacji.
Spotkanie Baracka Obamy z cesarzem Akihito – nadgorliwość, która stała się memem
(Tokio, 14 listopada 2009) Zdjęcie uchwycone przed wejściem do pałacu goszczącego cesarza. Barack Obama, znacznie wyższy, wykonuje jednocześnie uścisk dłoni i bardzo głęboki ukłon tułowia – głowa pochylona niemal do poziomu pasa, kąt około 70–80°, pełne odsłonięcie karku i kręgosłupa. Ręka prezydenta jest wyciągnięta daleko do przodu, by dosięgnąć dłoni cesarza.
Akihito stoi prosto, wykonuje jedynie lekki ukłon głowy, podaje rękę i uśmiecha się życzliwie. Asymetria jest wyraźna: jedna strona łączy zachodni handshake z japońskim saikeirei, druga pozostaje w neutralnej, godnej postawie.
Cały gest trwa kilka sekund i wygląda nienaturalnie – ciało Obamy jest „rozrywane” między dwoma sprzecznymi skryptami ruchowymi: wysunięciem do przodu (uścisk dłoni) i cofnięciem/obniżeniem (głęboki ukłon).
Osobowość Obamy i dynamika spotkania w świetle tego gestu
Fotografie ujawniają zarówno intencje, jak i konsekwencje tego głośnego gestu:
1. Nadgorliwość adaptacyjna i konflikt skryptów kulturowych: Obama wyraźnie chciał uniknąć oskarżeń o amerykańską arogancję – postanowił „okazać maksymalny szacunek”. Wybrał jednak najgłębszy możliwy ukłon, łącząc go z uściskiem dłoni. Efekt? Motoryczna katastrofa: dwa niekompatybilne systemy ruchowe walczą o kontrolę nad ciałem. To nie jest płynny gest międzykulturowy – to widoczny wysiłek kompensacyjny, zdradzający wewnętrzną niepewność co do właściwej ramy.
2. Ewolucyjny sygnał uległości: Głęboki ukłon z odsłonięciem karku to pierwotne pokazane uległośc display – sygnał „nie jestem zagrożeniem”. W połączeniu z jednostronnością (cesarz kłania się tylko lekko) tworzy wrażenie wyraźnego obniżenia własnego statusu. Obama bierze na siebie cały ciężar asymetrii, by „relacja pozostała stabilna”. Szlachetna intencja, ale w dyplomacji prezydenckiej nie zawsze szlachetne równa się skuteczne.
3. Reakcja japońska vs. amerykańska burza: Japończycy przyjęli gest z klasą – oficjalnie podkreślano „wielki szacunek”, Akihito uśmiechał się szczerze, nikt nie mówił o faux pas. W kulturze japońskiej lepiej przesadzić z ukłonem niż go zabraknąć. W USA wybuchła furia, głównie po stronie republikańskiej: „Prezydent Ameryki nie kłania się nikomu!”. Krytyka miała polityczny smaczek (Obama „przeprasza za Amerykę”), ale w rdzeniu była słuszna: prezydent reprezentuje najpotężniejsze państwo świata. Nie musi – i nie powinien – schodzić niżej niż partner, nawet z szacunku.
4. Kontrast z poprzednikami: Nixon znalazł złoty środek – symetryczny, wyważony ukłon. Reagan i Clinton okazali szacunek ciepłem i naturalnością, bez uniżania się. Bush Jr. przesadził w drugą stronę – impulsywną dominacją. Obama poszedł w przeciwny biegun: nadgorliwością, która wyglądała na karykaturę. W efekcie zamiast podziwu dla „międzykulturowej wrażliwości” dostał mema i oskarżenia o słabość.
Podsumowując, gest Obamy był szczery w intencji, ale nieudany w wykonaniu i odbiorze. Nadgorliwość w próbie „bycia bardziej japońskim niż Japończyk” rzadko się opłaca – zwłaszcza gdy reprezentuje się państwo, którego siła polega m.in. na pewności własnej pozycji. W całej galerii prezydenckich przywitowań ten kadr pozostaje najbardziej wyrazistym przykładem, jak jeden gest może stać się symbolem większej narracji politycznej. I jak czasem mniej znaczy więcej – nawet w okazywaniu szacunku, o czym możemy się przekonać przyglądając się spotkaniu byłego prezydenta Granta z cesarzem Matsuhito w pałacu letnim.
Spotkanie Ulyssesa S. Granta z cesarzem Meiji – mistrzowska równowaga w epoce modernizacji
Mutsuhito (P) wita byłego prezydenta Ulyssesa S. Granta (L)
(Tokio, lato 1879) Ta XIX-wieczna ilustracja pochodząca z książki „Around the World with General Grant” Johna Russella Younga przedstawia byłego prezydenta USA Ulyssesa S. Granta podczas prywatnej wizyty w Japonii. Grant, już nie urzędujący prezydent, ale wciąż ikona amerykańskiej potęgi wojskowej, wita się z młodym cesarzem Meiji (Mutsuhito) w letnim pałacu lub herbaciarni (prawdopodobnie Nakajima Tea House w ogrodach Hama-rikyu).
Na rysunku widzimy klasyczny uścisk dłoni – gest czysto zachodni, symbol równości i kontraktu. Grant stoi wyprostowany, w mundurze lub formalnym ubraniu, z lekkim pochyleniem głowy (adaptacja do różnicy wzrostu i szacunku). Cesarz Meiji, w tradycyjnym stroju dworskim, odpowiada tym samym – podaje rękę i lekko się pochyla.
Obaj mężczyźni utrzymują bezpośredni kontakt wzrokowy, postawy są otwarte i symetryczne. W tle świta cesarska obserwuje scenę z dyskretnej odległości, a otoczenie (weranda, rośliny, widok na ogród) podkreśla intymny, ale godny charakter spotkania. Nie ma tu głębokiego ukłonu jednej strony ani asymetrii – gest jest wzajemny i wyważony.
Grant, bohater wojny secesyjnej i były prezydent, nie czuł potrzeby „przegięcia” w stronę japońskiego protokołu. Cesarz Wg Rona Chernowa, autora biografii Granta, to japoński cesarz złamał własny protokół, by podać rękę Amerykaninowi (co było pierwszym takim przypadkiem w historii).
Grant nie uniżył się głębokim ukłonem, ale też nie pozostał sztywno „amerykański” – lekkie pochylenie głowy to subtelna adaptacja, pokazująca szacunek bez obniżania własnego statusu. Grant ustanowił wzór „złotego środka” na dekady przed Nixonem – szacunek przez równość, nie przez uniżenie. To jeden z tych historycznych momentów, gdy mowa ciała buduje mosty, a nie memy.
Podczas kolejnej wizyty w Pałacu Cesarskim w 2014 roku prezydent Obama wyraźnie skorygował zachowanie z pierwszego spotkania.
Mowa ciała prezydentów – osobowość ponad protokołem
Przejrzeliśmy siedem historycznych przywitowań amerykańskich przywódców z japońskimi cesarzami – od Ulyssesa S. Granta w 1879 roku po Baracka Obamę w 2009. Każdy gest, choć osadzony w sztywnym ramach protokołu dyplomatycznego, zdradzał coś znacznie głębszego: indywidualny charakter człowieka stojącego na czele najpotężniejszego państwa świata.
• Grant ustanowił wzór klasycznej, pewnej siebie równości – prosty uścisk dłoni, lekka adaptacja, zero uniżenia. • Nixon powtórzył ten złoty środek: precyzyjny, symetryczny ukłon, chłodna dojrzałość stratega. • Ford pokazał sztywność proceduralną – zbyt bliskie podejście, zamrożona twarz, brak elastyczności. • Reagan dodał ciepła i miękkiej gościnności – subtelny dotyk pod łokciem, autentyczna serdeczność aktora. • Clinton osiągnął szczyt naturalności – szczery uśmiech, prosty handshake, zero potrzeby ozdobników. • Bush Jr. wniósł impulsywną, teksańską bezpośredniość – przyciąganie ręki, narzucanie rytmu, przyjazna, ale dominująca energia. • Obama zamknął serię nadgorliwością – głęboki, jednostronny ukłon połączony z uściskiem dłoni, szlachetna intencja, ale karykaturalny efekt.
Protokół dyplomatyczny jest tylko ramą – sztywną, ale ograniczoną. Nigdy nie przykryje w pełni, i prawdopodobnie nigdy nie powinien przykrywać, tego, kim naprawdę jesteśmy: naszych nawyków, emocji, lęków, sympatii czy sposobu postrzegania własnej pozycji wobec drugiej strony.
W tych kilku sekundach przywitania zawsze przecieka osobowość – pragmatyzm, sztywność, ciepło, impulsywność czy nadmierna wrażliwość kulturowa. I właśnie to czyni te momenty tak fascynującymi: nie idealne wykonanie ceremoniału, lecz autentyczne ludzkie zachowania. Bo w dyplomacji, tak jak w życiu, najważniejsze sygnały wysyłamy nie słowami, lecz ciałem.
Źródła i inspiracje:
Dick Wirthlin, The Greatest Communicator: What Ronald Reagan Taught Me About Politics, Leadership, and Life, 2004
Ron Chernow, Grant, 2017
Mark K. Updegrove, Make Your Mark: Lessons in Character from Seven Presidents – An Essential Leadership Guide Based on Candid Presidential Interviews, 2025
Steven J. Rubenzer, Thomas R. Faschingbauer, Personality, Character, and Leadership In The White House: Psychologists Assess the Presidents, 2005
Desmond Morris, Peoplewatching, 2002
Materiały filmowe na YT:
Emperor Hirohito of Japan Steps Foot On Foreign Soil (First Time!)
President Ford Welcomes Emperor Hirohito – 1975
President Ford Welcomes Emperor Hirohito to White House
President Reagan Photo Opportunities on October 6-7, 1987
Ludzie na całym świecie zachwycają się japońską uprzejmością i gościnnością amerykańskiego Południa, jakby to była ta sama moneta, tylko z innej strony. Tymczasem to dwie zupełnie różne waluty. Jedna jest wybijana w mennicy konformizmu i wstydu. Druga – w kuźni chrześcijańskiej moralności i kultury honoru. Jedna służy temu, żeby system nie pękł. Druga – żeby nikt nie musiał wyciągać colta.
Jessie w Muzeum Johna Wayne’a w Fort Worth, Teksas
Lipiec zeszłego roku. Dwanaście godzin lotu z Seulu do Dallas-Fort Worth. W torbie transportowej leży moja Jessie. Mimo maty higienicznej przez cały lot nie chciała się załatwić ani razu. Kiedy koła samolotu dotknęły pasa, jej pęcherz był już w stanie najwyższego zagrożenia. Biegnę korytarzami, ustawiam się długiej w kolejce do odprawy paszportowej. Jestem już pierwszy do okienka, kiedy podchodzi młoda kobieta w kamizelce obsługi naziemnej. Po angielsku, ale z bardzo silnym wschodnim/rosyjskim akcentem mówi, że mam natychmiast przejść do kolejki obok, bo „za chwilę przyjadą osoby na wózkach inwalidzkich”. Odwracam się – wózki są jeszcze bardzo daleko, dobre siedemdziesiąt metrów. Proszę, żeby pozwoliła mi podejść, tłumaczę, że pies nie sikał przez kilkanaście godzin i zaraz będzie katastrofa. Odpowiada surowo: „To ja tutaj podejmuję decyzje”. Wtedy z głębi hali odzywa się głęboki teksański głos amerykańskiego oficera imigracyjnego, który najwyraźniej przysłuchiwał się całej wymianie: „Sir, come on over here.” Podchodzę. Trzydzieści sekund później pieczątka w paszporcie, Jessie wybiega na najbliższy trawnik. Witaj w Teksasie.
To był mój pierwszy, błyskawiczny kontakt z teksańską empatią i uprzejmością. Przez następne czterdzieści dni spędzonych w samym Teksasie przekonywałem się wielokrotnie, że Południowcy naprawdę są jednymi z najbardziej czarujących i uprzejmych ludzi na Ziemi. Niemal dokładnie tak samo czarujący i uprzejmi potrafią być Japończycy, zwłaszcza ludzie starsi. I tu zaczyna się paradoks: dwa narody słynące z manier, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak dwie wersje tej samej cnoty, a w rzeczywistości napędzane są przez dwa kompletnie różne systemy psychologiczne, moralne i społeczne.
Japonia, ok. 1880 r.
Japonia – maniery jako system kontroli i zarządzania wstydem W Japonii uprzejmość nie jest po prostu „byciem miłym”. Jest językiem społecznej harmonii (wa), ale ta harmonia nie oznacza łagodności ani dobroci. Oznacza brak zakłóceń systemu. Japońskie maniery są skrajnie sformalizowane – istnieje dokładny kąt ukłonu, właściwy moment, właściwa długość milczenia. Są rytualne – gest nie wyraża indywidualnego „ja”, lecz pełnioną rolę społeczną.
Są wyuczone od najwcześniejszego dzieciństwatak jak gramatyka czy tabliczka mnożenia. I przede wszystkim są narzędziem unikania wstydu (haji), który w japońskiej hierarchii wartości jest znacznie gorszy niż grzech. Pod spodem leży konfucjańska hierarchia, głęboka współzależność (ja istnieję tylko jako funkcja grupy), system tatemae (zewnętrzna fasada) kontra honne (prawdziwe uczucia), oraz strach przed faux pas, które może zniszczyć reputację na zawsze. To czysty moralny behawioryzm: masz zachowywać się w określony sposób nie dlatego, że dążysz do dobra moralnego jako takiego, lecz dlatego, żeby nie zburzyć krajobrazu społecznego. Elegancja jest tu formą architektury, nie psychologii indywidualnej.
Kiedy Japończyk mówi „yoroshiku onegaishimasu”, bardzo często nie jest to wyraz osobistego ciepła. To po prostu jedna z czterdziestu siedmiu (albo i więcej) zasad społecznej gry, którą musi wypowiedzieć w tej konkretnej sytuacji. Nie ma tu miejsca na improwizację – improwizacja mogłaby zakłócić harmonię. W Japonii nie ma wewnętrznej gotowości do indywidualnej przemocy (przynajmniej nie w codziennym życiu), więc nie potrzebują aż tak intensywnych sygnałów „jestem nieszkodliwy”. Wystarczy, że nikt nie zaburzył wa.
Davy Crockett był Południowcem w pełnym, kulturowym tego słowa znaczeniu; był Południowcem ulstersko-skockim, czyli z najbardziej charakterystycznej, twardej i niezależnej gałęzi południowej kultury. Jego przodkowie byli francuskimi hugenotami, którzy uciekli najpierw do Ulsteru, a dopiero stamtąd wyemigrowali do Ameryki. Osiedlając się w hrabstwie Tyrone, a później w koloniach, wnieśli ze sobą charakterystyczną kulturę pogranicza – niezależność, surowy etos pracy i ducha walki. To właśnie ten ulstersko-szkocki temperament ukształtował zarówno Crocketta, jak i znaczną część amerykańskiej tożsamości oraz ekspansji na Zachód. W jego życiu jak w soczewce skupia się całe to dziedzictwo.
Południe Stanów Zjednoczonych – maniery jako moralność chrześcijańska i kultura honoru Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda podobnie: uśmiechy, „yes ma’am”, „no sir”, otwieranie drzwi, small talk nawet z nieznajomymi, natychmiastowa oferta pomocy. Ale fundament jest diametralnie inny. Popularne wyjaśnienie mówi o wiejskiej życzliwości. Clint Johnson w „The Politically Incorrect Guide to the South” pisze: „Jak tradycja życzliwości zakorzeniła się na Południu? Prawdopodobnie wywodzi się z czasów, gdy Południe było bardziej wiejskie. Rolnicy często polegali na sobie nawzajem, pożyczając narzędzia, pomagając w uprawie i zbiorach oraz przy hodowli zwierząt. Wszyscy, bez względu na rasę i klasę, znali się nawzajem, a nawet konkurenci zasługiwali na powitanie. Postępowanie wbrew zasadom było głupie i niegrzeczne.”
To wyjaśnienie jest urocze, ale niewystarczające. Współzależność wiejską mieli też rolnicy w Bawarii, w Polsce, w Japonii, w Toskanii. A jednak żaden bawarski czy podkarpacki chłop nie mówi „yes ma’am” z tym samym teksańskim uśmiechem.
„Śmierć Jamesa Bowie” z roku 1890. Jim Bowie to wręcz ikoniczny przedstawiciel tej samej południowej, szkocko-irlandzkiej kultury pogranicza, tylko w jeszcze bardziej ekstremalnej wersji niż Crockett. Jim Bowie był wykuty z tego samego materiału kulturowego: ulsterscy Szkoci, Pogranicze, Południe, honor, przemoc i indywidualizm.
Prawdziwe źródło leży znacznie głębiej. Południe Stanów Zjednoczonych – zwłaszcza Teksas i cały pas Bible Belt – to klasyczna kultura honoru, ukształtowana przede wszystkim przez osadników szkocko-irlandzkich (Scots-Irish), którzy przybywali z pogranicza Szkocji i Irlandii, czyli z regionów pasterskich, a nie rolniczych. Pasterze żyją w świecie, w którym kradzież stada oznacza śmierć głodową całej rodziny. Tam reputacja i zdolność do odwetu są walutą życia.
Psycholog społeczny Ryan P. Brown w książce „Honor Bound: How a Cultural Ideal Has Shaped the American Psyche” pokazuje, że w kulturach honoru zniewaga jest traktowana jak atakfizyczny na całą tożsamość. Przemoc jest dopuszczalnym, a czasem koniecznym narzędziem obrony godności. Dlatego właśnie codzienna uprzejmość staje się mechanizmem rozbrajania i de-eskalacji.
Im większa potencjalna gotowość do przemocy (a Południe historycznie miało znacznie wyższe wskaźniki zabójstwz pobudek honorowych niż Północ USA), tym bardziej wyrafinowane rytuały zapobiegające jej wybuchowi. „Yes sir”, szeroki uśmiech, natychmiastowe „how can I help you?”, otwieranie drzwi, podkreślanie szacunku od pierwszej sekundy – to wszystko są sygnały wysyłane w eter: „Nie jestem zagrożeniem. Nie szukam zwady. Szanuję Cię, bracie.”
Jesse James, osławiony przestępca z Missouri również miał szkockie korzenie i cieszył się ogromną sławą.James to destylat szkocko-irlandzkiej (ulsterskiej) kultury pogranicza, tylko już w jej mrocznej, postwojennej, zdegenerowanej formie.
Richard Nisbett i Dov Cohen w klasyku „Culture of Honor” (1996) udowodnili to nawet fizjologicznie: po celowej zniewadze mężczyźni z Południa wykazywali znacznie wyższy wzrost kortyzolu i testosteronu niż mężczyźni z Północy. Paradoks jest piękny: im większa gotowość do przemocy w razie zniewagi, tym intensywniejsze codzienne sygnały „nie przyszliśmy tu się bić”.
Do tego dochodzi głęboko zakorzenione chrześcijaństwo protestanckie Bible Belt. Ale uwaga – to nie jest „miękkie” chrześcijaństwo skandynawskie czy holenderskie. To chrześcijaństwo wojowników. Szkocko-irlandzcy prezbiterianie i baptyści byli waleczni jak diabli – patrz bitwa o Alamo, patrz furia, z jaką Południe walczyło w wojnie secesyjnej. Ich wiara to nie była wiara pacyfistów. To była wiara, w której „błogosławieni cisi”… ale jak cię kto uderzy w drugi policzek, to już możesz mu oddać, bo honor Pana też trzeba bronić. Dlatego południowa uprzejmość jest ciepła, ale nie jest słaba. Jest ciepła, bo musi być – żeby nie eskalować – ale pod spodem jest stal.
Japonia, ok. 1950 r.
Nawet autentyczność mają inną W Japonii uprzejmość bardzo często jest czystym tatemae – oficjalną fasadą. Prawdziwe uczucia (honne) zostają głęboko schowane, w domu albo w głowie. Nikt nie oczekuje, że będą widoczne. Na Południu jest odwrotnie: uprzejmość zwykle jest szczera i płynie prosto z serca. Kiedy Teksańczyk mówi „sir” albo „ma’am”, najczęściej naprawdę tak myśli i naprawdę szanuje rozmówcę – to nie jest recytacja z podręcznika, tylko wyraz osobistego przekonania.
Dwa systemy, dwa różne „dlaczego” Japonia: „Nie rób nic, co mogłoby zakłócić harmonię systemu, nawet kosztem siebie.” Uprzejmość jako architektura społeczna. Chłodna, precyzyjna, kolektywna. Perfekcyjnie przycięty bonsai. Południe USA: „Bądź uprzejmy, bo nie chcę cię zabić, a ty mnie, ale jak mnie znieważysz – to mogę.” Uprzejmość jako tarcza i miecz jednocześnie. Ciepła, osobista, indywidualna. Galopujący mustang z Biblią w sakwie.
W Japonii uprzejmość służy przetrwaniu grupy. Na Południu służy przetrwaniu jednostki w świecie, w którym każdy może mieć broń pod marynarką. Japonia to perfekcyjnie wyuczony, chłodny, strukturalny porządek społeczny. Południe Stanów to uprzejmość płynąca z sumienia, nawyków moralnych i świadomości, że czasem ktoś może dostać kulkę – ale przynajmniej będzie wiedział dokładnie, za co.
I właśnie dlatego na lotnisku w Dallas-Fort Worth amerykański oficer imigracyjny nie chronił regulaminu. Chronił człowieka i psa, który zaraz miał zrobić kałużę wielkości jeziora Texoma. Welcome to Texas, y’all. Mind the manners – they might just save your life.
Andrew Jackson – najbardziej ulsterski Ulster. Prezydent, żołnierz, „człowiek, który się nie cofał, bo nie widział powodu”.Czysty kult honoru – pojedynki, przemoc, charyzma, twardość, zemsta. Bez Ulsteru nie ma Jacksona.Bez Jacksona nie ma współczesnej Ameryki.
Źródła i inspiracje:
Ryan P. Brown. Honor Bound: How a Cultural Ideal Has Shaped the American Psyche, 2018
Clint Johnson (2007). The Politically Incorrect Guide to the South (and Why It Will Rise Again), 2007
Richard E. Nisbett, Dov Cohen. Culture Of Honor: The Psychology Of Violence In The South, 1996
W 1954 roku włoski antropolog z polską krwią w żyłach pojechał na japońską wyspę i zobaczył coś, co wkrótce miało zniknąć: nagie kobiety tańczące z oceanem na jej własnych warunkach. Zdjęcia, które wtedy zrobił, dziś są cenniejsze niż wszystkie perły, które amasan kiedykolwiek wydobyły.
Amasan (📷 Fosco Maraini)
Amasan, dosłownie „kobiety morza”, to jedna z najstarszych i najbardziej niezwykłych tradycji Japonii – wolne nurkowanie kobiet w poszukiwaniu pereł, małży abalone (awabi), wodorostów i innych darów oceanu. Przez wieki były symbolem siły, niezależności i głębokiej więzi z morzem, szczególnie na półwyspie Shima i na wyspie Hegura.
Amasan (📷 Fosco Maraini)
W 1954 roku ich codziennej pracy przyglądał się włoski etnolog, antropolog, podróżnik i fotograf Fosco Maraini (1912–2004). Syn włoskiego rzeźbiarza Antonio Marainiego i pisarki Cornelii Crosse-Pawłowskiej, Maraini miał polskie korzenie i od młodości fascynował się Japonią. Po wojnie, podczas swojej pierwszej powojennej podróży w 1953 roku, z ogromnym smutkiem obserwował, jak szybko kraj Kwitnącej Wiśni ulega amerykanizacji i westernizacji. Postanowił więc utrwalić to, co jeszcze pozostało z dawnej Japonii – zanim zniknie na zawsze.
Fosco Maraini
Efektem była m.in. seria przepięknych, pełnych szacunku fotografii amasan oraz książka „The Island of the Fisherwomen” (wł. „L’isola delle pescatrici”), wydana w 1962 roku. Maraini pisał z podziwem, że doświadczona ama potrafiła zanurkować na głębokość nawet 30 metrów zupełnie bez butli i bez maski – tylko w białym, lekkim ubraniu i z goglami z drewna i szkła. Pod wodą pozostawała do dwóch minut, kontrolując oddech dzięki wieloletniemu treningowi. Gdy wypływała, wydawała charakterystyczny, wysoki gwizd – tzw. isobue – który pomagał szybko wyrzucić dwutlenek węgla i zaraz złapać nowy haust powietrza przed kolejnym zanurzeniem.
Japońskie kobiety morza (📷 Fosco Maraini)
Dziś tradycja amasan wciąż istnieje, ale w zupełnie innej formie. Młode Japonki prawie w ogóle nie wybierają tego zawodu – zbyt ciężki, zbyt ryzykowny, zbyt „staroświecki”. Współczesne amasan nurkują w czarnych piankach, często z lekkim sprzętem, a średnia wieku praktykujących kobiet przekracza 70 lat (niektóre mają nawet ponad 80!). Na półwyspie Shima zostało ich zaledwie kilkaset. Prawdziwe, klasyczne nurkowanie „na boso” – tak jak na zdjęciach Marainiego – należy już do przeszłości.
Amasan(📷 Fosco Maraini)
Fotografie Fosco Marainiego są więc nie tylko dziełami sztuki. To jedno z ostatnich świadectw ginącego świata, w którym kobieta mogła być jednocześnie łowczynią, kapłanką morza i strażniczką starożytnej wolności. Kiedy patrzymy na te czarnobiałe kadry – smukłe sylwetki w szortach, uśmiechnięte w słońcu twarze i spokojne spojrzenia – czujemy, jak bardzo oddaliliśmy się od natury, którą kiedyś potrafiliśmy zrozumieć bez słów.
Amasan(📷 Fosco Maraini)
Może właśnie dlatego zdjęcia te, ponad siedemdziesiąt lat później, wciąż wzbudzają zachwyt i wzruszają. Bo pokazują nie tylko Japonię, której już nie ma – pokazują też pewną uniwersalną tęsknotę za życiem bardziej surowym, bardziej prawdziwym.
Amasan(📷 Fosco Maraini)
Źródła:
Maraini, Fosco (1962). The Island of the Fisherwomen
Wojna na Pacyfiku skończyła się formalnie 2 września na pokładzie USS „Missouri”. Naprawdę skończyła się jednak tydzień wcześniej, 30 sierpnia po południu, gdy na płycie lotniska Atsugi wylądował samolot o nazwie, która dla Japończyków brzmiała jak wyrok – Bataan.
Generał Douglas MacArthur w Korei, 1950 r. Prawdopodobnie ostatnie wspólne zdjęcie Douga i jego samolotu.
30 sierpnia 1945 roku, wczesne popołudnie. Lotnisko Atsugi. Gdy srebrzysto-oliwkowy C-54 kołuje do końca pasa, japońscy generałowie stojący w upale widzą najpierw napis na kadłubie: BATAAN. W tym momencie czują dokładnie to, co MacArthur chciał, żeby poczuli: jakby ktoś właśnie wbił im bagnet w brzuch i powoli przekręcił ostrze. To nie była przypadkowa nazwa. To był starannie wyreżyserowany akt dominacji psychologicznej, w którym samolot stał się narzędziem odwetu doskonalszego niż każda bomba.
Symbol, który gryzie z dwóch stron jednocześnie W japońskiej pamięci wojskowej Bataan (Filipiny) był podwójnym ostrzem. Z jednej strony największy triumf 1942 roku: kapitulacja 78 tysięcy żołnierzy wroga (10-15 tysięcy Amerykanów), coś, czego nie udało się osiągnąć ani pod Singapurem, ani na Guadalcanalu, ani nigdzie indziej. Z drugiej rosnąca rana: Bataan Death March, tysiące zamęczonych jeńców, relacje, które od 1944 roku amerykańska propaganda pompowała na cały świat. To, co dla japońskich sztabowców było „operacyjnym sukcesem”, dla reszty planety stało się dowodem wielkiego barbarzyństwa.
MacArthur, lecąc samolotem nazwanym Bataan, dokonał czegoś niezwykłego: wziął japoński powód do dumy i przemienił go w japoński powód do wstydu. W jednej chwili największe zwycięstwo Cesarskiej Armii zostało wywrócone na nice i użyte jako narzędzie egzekucji honoru. To klasyczny mechanizm psychologiczny zwany w dzisiejszej terminologii „symbolic reversal” – odwrócenie symbolu. Zamiast „pokonaliśmy was na Bataanie”, powstało „Bataan pokonuje was teraz u was w domu”.
30 sierpnia 1945 r. Gen. Douglas MacArthur ląduje w Atsugi, Japonia
Kultura wstydu pod ostrzałem Japońska kultura jest klasycznym przykładem „shame culture” (kultura wstydu). W przeciwieństwie do „guilt culture” (kultura winy) dominującej na Zachodzie, w której człowiek cierpi z powodu wewnętrznego poczucia winy nawet wtedy, gdy nikt go nie widzi, w kulturze wstydu kluczowe jest to, co widzą inni. Utrata twarzy wobec grupy jest najcięższą karą. MacArthur, który mieszkał w Japonii jako chłopak (jego ojciec był tam gubernatorem wojskowym po wojnie 1905 roku), a później spędził lata na Filipinach, rozumiał tę mechanikę lepiej niż ktokolwiek w amerykańskim dowództwie. Wiedział, że publiczne nazwanie samolotu „Bataan” zadziała jak rytualne seppuku wykonane jego rękami – tylko że Japończycy nie będą mogli nawet umrzeć, żeby zmyć wstyd. Będą musieli żyć z nim dalej.
Osobista vendetta opakowana w symbol Nie można pominąć wątku osobistego. W marcu 1942 roku Roosevelt kazał MacArthurowi uciec z Corregidoru torpedowcem, zostawiając własne wojska na pastwę losu. MacArthur nigdy się z tym nie pogodził. Jego słynne „I shall return” nie było tylko propagandowym hasłem – było obsesją. Kiedy w 1944 roku wrócił na Filipiny, jego ego osiągnęło rozmiary Pacyfiku. Nazwa „Bataan” na jego osobistym samolocie przez całą kampanię była ciągłym przypomnieniem: „To ja wróciłem. To ja się zemściłem. To ja teraz piszę historię”. Lądując tym samym samolotem w Japonii, MacArthur zamykał swój osobisty krąg zemsty. Mówił Japończykom: „Zostawiliście mnie i moich ludzi na śmierć. Ja przeżyłem, wróciłem, pokonałem was, a teraz wjeżdżam do waszego domu samolotem nazwanym po waszej własnej zbrodni”.
30 sierpnia 1945 r. Gen. Douglas MacArthur ląduje w Atsugi, Japonia
Performatywna władza w najczystszej formie MacArthur był jednym z ostatnich wielkich aktorów wojny totalnej. Rozumiał, że w XX wieku władza jest przede wszystkim performansem. Scena w Atsugi była wyreżyserowana jak broadwayowski finał: brak broni i kamizelki kuloodpornej („nie boję się was”), rozpięta koszula i fajka („jestem tu u siebie”), ciemne okulary („nie muszę nawet patrzeć wam w oczy”), powolne zejście po trapie („mam czas, wy już nie macie żadnego”). Nazwa „Bataan” była pierwszym akordem tej symfonii dominacji. Reszta była tylko potwierdzeniem tego, co już zostało powiedziane sześcioma literami.
Długotrwały efekt W japońskich wspomnieniach ten dzień jest dziwnie pusty. Oficjalne kroniki Cesarskiej Armii opisują lądowanie MacArthura w dwóch-trzech zdaniach. W muzeach Yamato (Kure) i Yushukan (Tokio) zdjęć samolotu „Bataan” się nie eksponuje. Nazwa wciąż jest zbyt bolesna, żeby ją pokazywać publicznie – nawet po osiemdziesięciu latach.
MacArthur osiągnął coś, czego nie dały bomby atomowe: zniszczył japoński mit niezwyciężoności i honoru od wewnątrz, używając ich własnego symbolu przeciwko nim samym. 30 sierpnia 1945 roku wojna na Pacyfiku skończyła się naprawdę dopiero wtedy, gdy koła C-54 „Bataan” dotknęły japońskiego betonu. Bo militarnie Japonia przegrała dwa tygodnie wcześniej. Psychologicznie i symbolicznie – właśnie w tej chwili. To była najpiękniejsza, najokrutniejsza i najbardziej elegancka zemsta w historii XX wieku. Zemsta, która nie potrzebowała ani jednego wystrzału. Tylko sześć liter na kadłubie i człowieka, który wiedział, jak bardzo mogą boleć.
30 sierpnia 1945 r. Gen. Douglas MacArthur ląduje w Atsugi, Japonia
Kiedy przeglądamy archiwalne fotografie z Japonii i Korei z lat 1870–1930, często przeżywamy zdziwienie: ludzie, których dziś kojarzymy z bardzo jasną cerą, mają twarze ciemne, czasem wręcz hebanowe. Zwłaszcza koreańscy chłopi na zdjęciach sprzed 100–130 lat wyglądają, jakby pochodzili z zupełnie innego kontynentu, a to po prostu efekt brutalnych warunków życia, dymu, słońca i… ograniczeń ówczesnej fotografii. Wszystko da się wyjaśnić i to bez sięgania po teorie spiskowe.
Pjongjang, ok. 1900 r.
1. Chłop = opalony na ciemno W XIX-wiecznej Korei i Japonii 80–90% społeczeństwa stanowili chłopi. Pracowali od świtu do zmierzchu w polu, najczęściej przy uprawie ryżu – czyli godzinami stali po kostki w wodzie, pod gołym słońcem, bez kapeluszy z prawdziwego zdarzenia i oczywiście bez kremów z filtrem, które wynaleziono dopiero w drugiej połowie XX wieku. W Korei chłop często nosił tylko słomiany kapelusz z wielkimi dziurami albo wcale – twarz i kark dostawały pełną dawkę UV przez całe życie. Po 30–40 latach takiej „terapii” skóra stawała się ciemnobrązowa, wysuszona i spękana. Elita (koreańscy yangbanowie, japońscy samuraje czy mieszczanie) wyglądała zupełnie inaczej – bo nie uprawiała ryżu i spędzała więcej czasu w cieniu.
Korea, ok. 1900 r. Wyraźny kontrast pomiędzy hebanowymi twarzami tragarzy, a jasną cerą arystokratek Yangban
2. Ondol – domowa wędzarnia ludzi (głównie w Korei) To jest czynnik, o którym prawie nikt na Zachodzie nie słyszał, a który w Korei jest dobrze udokumentowany. Tradycyjny koreański system ogrzewania podłogowego (ondol) działał tak: pod paliło się drewnem, dym przechodził kanałami i wychodził kominem… teoretycznie. W praktyce w chłopskich chatach kanały szybko się zatykały, kominy były za niskie, a zimą palono non-stop przez 5–6 miesięcy. Efekt? Cała izba wypełniała się dymem i sadzą. Ludzie żyli w czymś na kształt wędzarni. Sadza osiadała w porach skóry, a związki smoliste z dymu drzewnego nadawały cerze trwały, szarobrązowy odcień. Archeolodzy w Korei znajdują dziś w starych domach centymetrowe warstwy sadzy na belkach – dokładnie tej samej, która osiadała na twarzach mieszkańców. Po 20–30 latach mieszkania w takim „dymnym SPA” twarz robiła się naprawdę bardzo ciemna. Kobiety i dzieci też – bo wszyscy siedzieli przy palenisku.
W Japonii było lepiej – tam domy miały otwarte paleniska (irori), dym uciekał do góry, a do tego istniały łaźnie publiczne (sento). W Korei tradycyjnie myto się bardzo rzadko, zwłaszcza zimą (zimna woda = ryzyko choroby), więc sadza i brud zostawały na skórze miesiącami.
Koreańscy myśliwi
3. Fotografia, która „czerniła” Azjatów Wczesne płyty fotograficzne (kolodionowe i ortochromatyczne) nadmiernie cieniły twarze Azjatów. Do tego fotografowie (głównie Europejczycy) ustawiali ekspozycję pod jasne elementy kadru, nie było lamp błyskowych ani reflektorów, ciemne włosy „połykały” resztę światła a twarze chłopów były często niedoświetlone o 2–3 przysłony. Efekt? i tak już ciemna od słońca i sadzy twarz wychodziła na zdjęciu prawie czarna.
To, co więc widzimy na starych zdjęciach, to nie genetyka, tylko kumulacja ekstremalnej, wieloletniej opalenizny, wieloletniego „wędzenia” dymem i sadzą (zwłaszcza w Korei), brudu i minimalnej higieny zimą oraz technicznych ograniczeń wczesnej fotografii. Współczesny obraz „bladej Azjatki” czy „jasnego Azjaty” to w dużej mierze efekt kremów BB, parasolek przeciwsłonecznych, klimatyzacji i życia w mieście. Sto lat temu większość mieszkańców Japonii i Korei wyglądała zupełnie inaczej – po prostu jak chłopi, którzy całe życie spędzili w polu i w dymie. I właśnie to widzimy na tych starych fotografiach.
W Quantico, na szkoleniu FBI, japońscy policjanci nie mogą się powstrzymać: senpai karze kohai za najmniejsze przewinienie, a ten? Dziękuje za „lekcję”. Dla Amerykanów to skandal, dla Japończyków norma. Opierając się na relacji słynnego profilera Johna Douglasa, zanurzam się w sercu systemu senpai-kohai: mechanizmie, który minimalizuje konflikty i buduje substytut rodziny w samotnej Japonii, ale na odwrocie ma pieczątkę „przemoc strukturalna”.
John E. Douglas, Mark Olshaker – „Mindhunter”, Wyd. Znak Literanova 2017
W książce „Mindhunter” John Douglas, agent specjalny i legendarny profiler FBI, wspomina zabawną na pierwszy rzut oka, ale w gruncie rzeczy bardzo wymowną anegdotę z czasów, gdy japońscy policjanci przyjeżdżali na szkolenia do Akademii FBI w Quantico: “Japończycy najchętniej przysyłali na szkolenie po dwóch kursantów. Po jakimś czasie wszyscy się zorientowali, że jeden z nich był zawsze wyższy stopniem, a drugi pełnił funkcję podwładnego odpowiedzialnego za pucowanie butów, ścielenie łóżka, sprzątanie pokoju i spełnianie innych obowiązków, jakie normalnie wykonuje służący. Pewnego razu kilku studentów poszło do Jima Cottera ze skargą – oświadczyli, że starszy stopniem Japończyk co chwilę ćwiczy karate i inne sztuki walki na swoim koledze, piorąc go przy okazji na kwaśne jabłko. Cotter wziął starszego oficera na stronę, wyjaśnił, że w Akademii wszyscy są sobie równi, i oświadczył bez ogródek, że tego rodzaju zachowania nie będą tolerowane.”
Ta krótka historia pokazuje, jak głęboko w japońskiej psychice zakorzeniony jest system senpai–kohai i jak automatycznie odtwarza się on nawet tysiące kilometrów od Japonii – w instytucji, która z założenia jest egalitarna.
Czym właściwie jest system senpai/kohai? To nieformalna, ale bardzo sztywna hierarchia oparta przede wszystkim na starszeństwie – wieku albo (częściej) roku wstąpienia do danej grupy (szkoła, uniwersytet, klub, firma). Osoba, która jest w danej instytucji dłużej, automatycznie staje się senpai (starszym kolegą/mentorem), a nowo przyjęta – kohai (młodszym kolegą/podwładnym). Relacja jest dożywotnia: nawet po 30 latach ktoś, kto był o rok wyżej na studiach, nadal będzie twoim senpaiem. System przenika całe społeczeństwo i działa niezależnie od formalnych stopni czy stanowisk. Dla większości Japończyków senpai–kohai to nie przeżytek, tylko coś, co czyni życie znośnym i sensownym.
Oto najważniejsze zalety tego systemu, które sami Japończycy najczęściej wymieniają: 1. Stabilizuje grupę – pozycja jest nadana z góry (przez wiek, staż, rok wstąpienia). Nikt nie musi walczyć o status, nie ma ciągłych negocjacji i podgryzania. 2. Minimalizuje otwarte konflikty – w kulturze, w której harmonia (wa) jest wartością najwyższą, jasna hierarchia zmniejsza tarcia. Gdy każdy wie, gdzie jest jego miejsce, spada poziom stresu i niepewności. 3. Zapewnia przekaz wiedzy – senpai to mentor, który uczy nie tylko technicznych umiejętności, ale także niepisanych zasad gry w danej organizacji czy środowisku. 4. Tworzy substytut rodziny – w społeczeństwie, które unika okazywania emocji i bezpośredniej bliskości, relacja senpai–kohai jest jednym z nielicznych kanałów prawdziwej więzi i wzajemnej troski. 5. Ma wbudowaną etykę wzajemności (giri) – senpai ma moralny obowiązek opieki i ochrony młodszego, kohai – okazania szacunku i lojalności. To jeden z powodów, dla których Japonia ma ekstremalnie niski poziom drobnej korupcji, kradzieży w miejscu pracy czy sabotażu zespołowego. 6. Daje poczucie sensu w samotnym świecie – Japonia to kraj ogromnej samotności i izolacji psychicznej. Senpai–kohai nadaje relacjom znaczenie i tworzy sieć wsparcia, nawet jeśli emocje rzadko są wypowiadane wprost. 7. Jest psychicznym schronieniem – Nie każdy czuje się dobrze w zachodnim paradygmacie improwizacji, spontaniczności, dysput i presji decyzyjnej. Dla wielu Japończyków senpai/kohai i jasna struktura którą ten system zapewnia to psychiczne schronienie.
Ciemna strona systemu Ale ten sam system ma też swoją mroczną twarz, a termin (niekliniczny) „senpai trauma” coraz częściej pojawia się w japońskich mediach i gabinetach terapeutycznych. To chroniczny lęk, napięcie i wycofanie społeczne wywołane toksyczną relacją z senpaiem w okresie, gdy człowiek jest szczególnie wrażliwy – szkoła, klub sportowy, pierwsza praca. Anegdota Douglasa pokazuje dokładnie ten mechanizm w działaniu. Starszy Japończyk prawdopodobnie nie bił młodszego z prywatnej złości czy sadyzmu (choć oczywiście mógł być też zwyczajnym dręczycielem). Robił to, bo w jego kulturze „twarde traktowanie” młodszego nadal bywa postrzegane jako testowanie charakteru i odporności, hartowanie, sprawdzanie, czy kohai „nadaje się” do grupy, a jednocześnie było to potwierdzenie własnego statusu senpaia (bo jeśli nie okaże siły – straci twarz, a twarz w kulturze hierarchicznej to niemal życie). Te toksyczne (z naszej perspektywy) zachowania nie są widziane jako patologia jednostki, lecz jako wypełnianie roli społecznej. W wielu japońskich klubach sportowych, szkołach, policji, wojsku czy firmach takie zachowania nadal są (lub były do niedawna) akceptowane społecznie.
Dlaczego system tak łatwo przechodzi w przemoc? Spełnia pięć klasycznych warunków sprzyjających nadużyciom: 1. Asymetria władzy – senpai decyduje, kohai wykonuje. 2. Brak zewnętrznej kontroli – hierarchia jest nieformalna, więc trudno ją zaskarżyć. 3. Obowiązek absolutnej lojalności – kohai nie może „donieść”, bo to zdrada. 4. Presja „twarzy” – senpai musi pokazywać siłę, inaczej traci autorytet. 5. Etykiety kulturowe – bicie czy upokarzanie nie jest traktowane jako przemoc, tylko jako „trening” albo „dyscyplinowanie”.
W efekcie powstaje przemoc strukturalna: kultura dostarcza narzędzia, toksyczna jednostka dostarcza dynamiki, a ofiara musi pozostać lojalna wobec swojego oprawcy. Najsmutniejsze w historii z FBI jest to, że poskarżyli się amerykańscy kursanci – nie japońscy. Młodszy oficer nigdy by nie pisnął słowa. Kwestionowanie senpaia to złamanie najgłębszego tabu. To zniszczyłoby twarz obu stron i całą harmonię grupy. Amerykanie widzieli w zachowaniu starszego Japończyka zwykłe znęcanie się. Japończyk widział normalną relację wychowawczą. Dla Amerykanina szacunek nie może wynikać z podporządkowania i służalczości. Dla Japończyka właśnie tak najpełniej się wyraża. To zderzenie dwóch całkowicie różnych światów: • Egalitarnego, otwartego, ekspresyjnego i zorientowanego na jednostkę (USA) • Hierarchicznego, zamkniętego, rytualnego i zorientowanego na grupę (Japonia).
Senpai/kohai to nie jest po prostu system społeczny. To struktura psychiczna, głęboko wdrukowana w sposób myślenia i odczuwania milionów Japończyków. Tam, gdzie trafia na zdrowe jednostki i życzliwe środowiska działa jak klej społeczny i źródło wsparcia. Tam, gdzie trafia na toksyczne osobowości albo środowiska o dużej presji staje się maszyną do produkcji cierpienia i traumy, której ofiary często do końca życia nie potrafią nazwać. Anegdota z „Mindhuntera” pokazuje coś jeszcze: nawet w samym sercu amerykańskiej kultury równości japoński kod hierarchii odtworzył się w ciągu kilku dni – z butami do czyszczenia i karate włącznie. Bo niektóre struktury są silniejsze niż regulaminy, granice państw i deklaracje o równości. Są silniejsze, bo żyją w głowach.
Akademia FBI w Quantico
Źródła:
Douglas, John E.; Olshaker, Mark. Mindhunter. Znak Literanova 2017
W powojennej Japonii, gdzie garnitury i ogolone twarze symbolizowały posłuszeństwo wobec nowej ery, Toshiro Mifune nosił brodę jak sztandar buntu. Nie była to niedbałość, lecz deklaracja: „Nie muszę być idealny, by mieć serce wojownika”. W rolach Akiry Kurosawy – od chaotycznego Kikuchiyo w „Siedmiu samurajach” po cynicznego Sanjuro w „Straży przybocznej” – Mifune wcielał szorstkich bohaterów, których zewnętrzna dzikość kryła głęboką moralność i pasję.
Mifune pielęgnuje brodę na planie filmowym
Toshiro Mifune to legenda kina, której szorstka charyzma i charakterystyczna broda uczyniły z niego symbol niepokornego ducha. W filmach Akiry Kurosawy, takich jak Siedmiu samurajów (1954), Straż przyboczna (Yojimbo, 1961) czy Sanjuro: samuraj znikąd (1962), Mifune grał samurajów, którzy nie pasowali do sztywnych ram społeczeństwa. Jego zarost – nie za bardzo zadbany, ale też nie zaniedbany – mówił więcej niż słowa: „Jestem wolny, jestem sobą”. W powojennej Japonii, gdzie każdy musiał być „idealny,” broda Mifune stała się znakiem buntu, moralności i ludzkiego pierwiastka.
Siedmiu samurajów
Toshiro Mifune nie grał samurajów jak z obrazka – eleganckich, zdyscyplinowanych wojowników w służbie pana. Jego postacie były szorstkie, czasem chaotyczne, zawsze prawdziwe. W powojennej Japonii, gdzie po klęsce w II wojnie światowej ludzie musieli dopasować się do nowego porządku – ogolone twarze, garnitury, posłuszeństwo – Mifune był inny. Jego broda była jak manifest: „Nie muszę być idealny, żeby być dobrym”.
W filmach Kurosawy, takich jak Siedmiu samurajów czy Yojimbo, broda Mifune nie była przypadkowa. To był znak, że jego bohaterowie żyją na własnych zasadach. Nie dbali o to, co pomyślą inni – liczyło się to, co mają w sercu. Dla widzów w Japonii, zmęczonych presją bycia „doskonałym”, takie postacie były jak powiew świeżego powietrza. Mifune pokazywał, że można być sobą, nawet jeśli oznacza to bycie outsiderem.
Straż przyboczna
W Siedmiu samurajach Mifune gra Kikuchiyo – postać, która na pierwszy rzut oka wydaje się nieokrzesana, wręcz komiczna. Kikuchiyo nie jest „prawdziwym” samurajem. To chłop, który marzy o byciu wojownikiem, ale nie pasuje ani do świata chłopów, ani do samurajów. Jego broda – dzika, nieporządna – idealnie oddaje jego charakter: trochę dziki, trochę zagubiony, ale pełen pasji. Kikuchiyo jest kimś, kto walczy o akceptację, ale jednocześnie nie wstydzi się tego, kim jest. W jednej ze scen filmu wygłasza emocjonalną mowę o tym, jak samuraje i chłopi ranią się nawzajem. Jego broda i niechlujny wygląd sprawiają, że wygląda jak ktoś z marginesu, ale to właśnie on mówi najgłośniej o sprawiedliwości. Dla widzów Kikuchiyo jest bliski, bo pokazuje coś prostego: nie musisz być idealny, żeby mieć rację. Jego zarost to jakby znak, że prawdziwa siła rodzi się z bycia sobą, a nie z udawania kogoś innego. W powojennej Japonii, gdzie ludzie czuli się przytłoczeni nowym porządkiem, Kikuchiyo był symbolem nadziei. Jego broda mówiła: „Nie bój się być inny. Liczy się to, co robisz, a nie jak wyglądasz”.
Straż przyboczna
W Straży przybocznej Mifune gra Sanjuro Kuwabatake – samotnego ronina, czyli samuraja bez pana. Sanjuro jest sprytny, cyniczny, ale ma w sobie głębokie poczucie sprawiedliwości. Jego broda jest trochę bardziej zadbana niż u Kikuchiyo, co pokazuje, że panuje nad sobą, ale wciąż jest znakiem jego wolności. Jako ronin nie musi nikomu służyć – ani szogunowi, ani społeczeństwu. Jego zarost mówi: „Żyję po swojemu”.
Sanjuro to postać, która z pozoru wydaje się chłodna. Manipuluje bandytami, jakby bawił się ich losem. Ale w głębi duszy kieruje się honorem – ratuje niewinnych, przywraca sprawiedliwość, nawet jeśli robi to w niekonwencjonalny sposób. Jego broda podkreśla ten kontrast: z jednej strony jest szorstki i niezależny, z drugiej – ma serce, które bije dla innych. To człowiek, który zna życie i jego brutalność, ale nie pozwala, by zgasiło to jego moralność. Dla widzów w Japonii Sanjuro był kimś, kto pokazywał, że można być wolnym, nawet w świecie pełnym zasad. Jego broda była jak tarcza – chroniła go przed presją, by stać się kimś, kim nie jest.
Sanjuro: samuraj znikąd
Po II wojnie światowej Japonia przechodziła trudny czas. Amerykańska okupacja, nowa gospodarka i nacisk na modernizację oznaczały, że każdy musiał być „schludny” – ogolona twarz, garnitur, posłuszeństwo. To był świat, w którym indywidualność była tłumiona, a ludzie czuli się jak trybiki w maszynie. W tym kontekście postacie Mifune – brodate, niepokorne, autentyczne – były jak krzyk wolności.
Broda Mifune była symbolem buntu przeciwko temu, co fałszywe. W filmach Kurosawy gładko ogoleni bohaterowie – kupcy, urzędnicy, fałszywi samuraje – często okazywali się tchórzami lub kłamcami. Z kolei brodaci bohaterowie Mifune, jak Kikuchiyo czy Sanjuro, byli szczerzy. Ich zarost mówił: „Nie udaję. Jestem, jaki jestem”. To przesłanie trafiało do serc widzów, którzy sami zmagali się z presją, by być „idealnymi”.
Mifune można porównać do Clinta Eastwooda w westernach. Obaj grali samotnych bohaterów, którzy nie pasują do świata, ale mają własne zasady. Ich brody były znakiem, że prawdziwa siła nie tkwi w wyglądzie, tylko w charakterze. W świecie, który chciał, by wszyscy byli tacy sami, Mifune pokazywał, że można być inny – i wciąż być dobrym.
Reżyser Akira Kurosawa przycina brodę Mifune na planie filmu Rudobrody
Co sprawia, że postacie Mifune są tak wyjątkowe? To ich ludzka strona. Kikuchiyo jest pełen wad – bywa impulsywny, czasem śmieszny, ale ma wielkie serce. Sanjuro wydaje się cyniczny, ale w głębi duszy troszczy się o innych. Ich brody nosiły w sobie cały ich charakter – surowy, nieociosany, ale absolutnie autentyczny.
Mifune pokazuje, że bycie sobą to odwaga. W powojennej Japonii, gdzie każdy musiał „pasować”, jego postacie pokazywały, że można żyć na własnych zasadach. Ich zarost był symbolem tej wolności – nie był to brud, ale znak autentyczności. Nawet dziś, w świecie pełnym presji, by wyglądać idealnie, Mifune przypomina, że prawdziwa siła tkwi w sercu.
Straż przyboczna
Toshiro Mifune i jego broda to więcej niż element kina – to symbol buntu, moralności i bycia sobą. W Siedmiu samurajach Kikuchiyo pokazał, że można być nieidealnym, a wciąż mieć rację. W Siedmiu samurajach, Straży przybocznej i Sanjuro udowodnił, że można być cynikiem, ale mieć serce. W powojennej Japonii, gdzie każdy musiał być „czysty” i posłuszny, Mifune był głosem wolności. Jego broda – szorstka, autentyczna – mówiła: „Nie muszę być idealny, żeby być dobrym”. To przesłanie, które trafia do nas nawet dziś. Mifune, ze swoim niepokornym duchem i moralną siłą, pozostaje bohaterem, który uczy, że prawdziwa odwaga to bycie sobą – z brodą czy bez.
Emil Truszkowski, vloger znany z kanału YouTube „Aiko i Emil”, opublikował na platformie X materiał z Muscle Girls Bar w Tokio. Truszkowski i jego kolega, rozebrani od pasa w górę, doświadczają nietypowej rozrywki: młode muskularne kobiety polewają ich głowy sokiem z cytrusów, wlewają go do ust, w atmosferze dominacji i upokorzenia. To przykład japońskich barów SM, gdzie klienci, często biznesmeni, płacą za bycie „sponiewieranym” – biciem, wyzwiskami czy innymi formami teatralnego poniżenia. Takie miejsca wpisują się w subkulturę ryona (przemoc dla zabawy), która pozwala zrzucić maskę codziennej powagi. Fenomen ten ma głębsze korzenie, przypominając Yoshiwarę – legendarną dzielnicę rozrywki z czasów samurajów. Psychologia tych dwóch światów, choć oddalonych o wieki, ujawnia zaskakującą ciągłość: od subtelnego „słodkiego bólu” w Edo po dzisiejsze szokujące rytuały.
Dziewczyny z Muscle Girls Bar
Yoshiwara, założona w 1617 roku przez szogunat Tokugawów w Edo (dzisiejsze Tokio), była czymś więcej niż dzielnicą prostytucji. Ta licencjonowana strefa rozrywki, otoczona murami i fosą, mieściła tysiące kobiet – od prostytutek najniższej rangi po elitarne kurtyzany zwane oiran lub tayū. Te ostatnie, wykształcone w poezji, muzyce i tańcu, były gwiazdami epoki: ich kimona i fryzury dyktowały modę, a drzeworyty ukiyo-e uwieczniały ich wizerunki.
Kurtyzana z Yoshiwary na obrazie ukiyo-e
Samuraje, nie szukali w Yoshiwarze jedynie seksu. Przyciągały ich także iluzje miłości, prestiżu i emocji, których brakowało w codziennym życiu. Japonia Edo (1603–1868) była światem hierarchii, opartym na neokonfucjanizmie. Samuraje musieli być stoiccy, lojalni, powściągliwi. Uczucia ukrywano, prawdziwe pragnienia tłumiono. Małżeństwa aranżowano dla sojuszy, emocje były tabu. Yoshiwara była wentylem – przestrzenią, w której samuraj mógł zrzucić maskę, okazać emocje, ujawnić swoją wrażliwość i wypowiedzieć pragnienia, które poza nią musiał tłumić.
Yoshiwara, ok. 1900 r.
Oiran, celebrytki epoki, stanowiły elitę – zaledwie 2% z setek kobiet w Yoshiwarze. Zdobycie ich uwagi wymagało rywalizacji: wizyt, prezentów, wierszy. Dla samuraja sukces w tej grze był trofeum, potwierdzeniem męskości poza polem bitwy. System Yoshiwary działał jak teatr: klient zabiegał o oiran, pisząc wiersze, zostawiając podarunki, co budowało złudzenie autentycznej relacji. W świecie aranżowanych małżeństw ta gra była ucieczką od emocjonalnej pustki. Samuraj, pan życia i śmierci, stawał się petentem, co dawało paradoksalną przyjemność.
Yoshiwara była sceną, gdzie samuraj mógł okazywać zazdrość, pożądanie czy słabość – uczucia tłumione w codziennym życiu przez normy społeczne epoki Edo. Oiran mogła odrzucić, kazać czekać, manipulować, oferując „słodki ból”. Muzyka, sake i rozmowy czyniły wizyty formą terapii w sztywnym świecie. W społeczeństwach hierarchicznych elity często szukają masochizmu dla psychicznej równowagi. Yoshiwara oferowała takie doświadczenie: samuraj oddawał ster oiran, a ryzyko odrzucenia było jak emocjonalny rollercoaster. W kulturze gaman (wytrzymałości) ból stawał się przyjemnością.
Kurtyzana oiran
Współczesne bary SM, jak Muscle Girls Bar, nie są bezpośrednim spadkiem Yoshiwary, ale rezonują z jej logiką. W Edo samuraj płacił za subtelne poniżenie; dziś biznesmen płaci za fizyczne upokorzenie. Mechanizm pozostaje podobny: elity szukają katharsis w społeczeństwie maski. Współczesna Japonia, mimo modernizacji, wymaga w pracy powagi i tłumienia emocji. Bary SM oferują przestrzeń, gdzie można krzyczeć, płakać lub być „kopniętym w tyłek” – wszystko w bezpiecznych, płatnych ramach, jak niegdyś w Yoshiwarze.
Psychologia masochizmu elit tłumaczy ten fenomen: osoby o wysokim statusie czerpią przyjemność z chwilowej utraty kontroli. W Yoshiwarze było to subtelne (odrzucenie, czekanie); w barach SM – szokujące (polewanie sokiem, bicie).
Współczesny japoński masochizm
Cel jest ten sam: ulga od presji władzy. Bary SM powstały w XX wieku pod wpływem zachodniego BDSM, importowanego od lat 70. przez mangi i popkulturę. Ryona – fetysz przemocy w grach i animacjach – jest unikalnie japoński, ale czerpie z globalnych trendów. Muscle Girls Bar łączy japońską teatralność z wyraźnymi formami dominacji. Yoshiwara oferowała poezję i zaloty; bary SM – szybki szok, ale obie formy służą katharsis w „świecie na opak”. Od samurajów błagających o uwagę oiran po biznesmenów polewanych sokiem w Tokio – japońska kultura pokazuje, jak elity szukają ulgi od hierarchii. Yoshiwara była pierwszym teatrem masochizmu; bary SM to jej współczesna odsłona.
Japonki w odpowiednim stroju i z cywilnymi flagami patriotycznymi żegnają żołnierzy.
Rola japońskich matek w wychowaniu synów, którzy podczas II wojny światowej dopuścili się wyjątkowej brutalności i okrucieństw, to temat rzadko podejmowany w Japonii ze względu na jego kontrowersyjność i związany z nim emocjonalny dyskomfort. W tradycyjnym społeczeństwie japońskim matki, jako główne opiekunki, odgrywały kluczową rolę w kształtowaniu postaw dzieci, zwłaszcza synów, którzy mieli stać się lojalnymi poddanymi cesarza i żołnierzami. Nie była to jednak rola w pełni dobrowolna – system patriarchalny, konfucjański i państwowa propaganda narzucały matkom określone wzorce, czyniąc je narzędziem militaryzacji społeczeństwa. Wychowanie w domu, oparte na ideologii ryōsai kenbo („dobra żona, mądra matka”), kulturze wstydu (haji) i konfucjańskiej hierarchii, przyczyniło się do internalizacji militaryzmu i przemocy, które eskalowały w armii cesarskiej do okrucieństw, takich jak masakra w Nankinie czy zbrodnie na Pacyfiku. Od ery Meiji (1868–1912) japońska propaganda promowała ideologię ryōsai kenbo, która definiowała kobietę jako strażniczkę domowego ogniska i wychowawczynię posłusznych obywateli. Matki były odpowiedzialne za moralne i ideologiczne kształtowanie synów, przygotowując ich do roli lojalnych poddanych cesarza. Rząd imperialny aktywnie wspierał ten model poprzez edukację i propagandę, wykorzystując obrazy matek w podręcznikach i materiałach dydaktycznych, które gloryfikowały służbę wojskową jako najwyższy obowiązek. Matki uczono, że ich zadaniem jest wychowanie „mężów honoru”, gotowych poświęcić życie za imperium, co normalizowało dyscyplinę, lojalność i akceptację przemocy jako szlachetnej.
Pożegnanie syna ruszającego na front
W latach 30. XX wieku, w epoce Shōwa, militaryzm nasilił się. Matki uczestniczyły w rytuałach patriotycznych, takich jak pożegnania rekrutów (send-off ceremonies), gdzie dzieci śpiewały pieśni wojenne (gunka) i machały flagami. Szyły też senninbari – pasy z tysiącem szwów, symbolizujące ochronę i dumę, co wzmacniało u synów poczucie obowiązku wobec narodu. Chłopcy brali udział w marszach, wizytach w obozach wojskowych i szkoleniach z bronią (np. bambusowymi lancami), często z udziałem rodziców, co utrwalało militaryzację już od najmłodszych lat.
Przygotowywanie pasów senninbari
Jak mechanizmy wychowania kształtowały brutalność japońskich żołnierzy? 1. Matka jako nauczycielka hierarchii W systemie konfucjańskim, zaadaptowanym w Japonii od VII wieku, syn był „dziedzicem rodu” (ie), a matka jego pierwszą strażniczką tego porządku. Chłopcy od najmłodszych lat uczyli się, że są uprzywilejowani względem sióstr, które często relegowano do ról pomocniczych. To budowało poczucie wyższości i logikę „silniejszy rządzi słabszym”. W armii cesarskiej ta hierarchia była amplifikowana: rekrut, wychowany w przekonaniu o swoim autorytecie, łatwo akceptował łańcuch dowodzenia, gdzie posłuszeństwo wobec przełożonego przekładało się na bezwzględność wobec jeńców czy cywilów. Współcześnie ten wzorzec słabnie, ale jego echa widać w kulturze korporacyjnej (senpai-kohai). 2. Paradoks matczynej miłości Japońskie matki, pełniąc rolę karmicielek, nauczycielek i powierniczek, tworzyły silną emocjonalną więź z synami. Jednak ta bliskość mieszała się z presją na perfekcjonizm i lojalność wobec rodziny oraz cesarza. Synowie czuli się kochani, ale też uwiązani obowiązkami, co rodziło ambiwalentną więź. Psychologicznie mogło to prowadzić do „przeniesienia” – tłumiony gniew wobec matki (zakazany w kulturze) znajdował ujście w przemocy wobec słabszych grup, takich jak jeńcy w Birmie czy na Filipinach. Współczesne badania wskazują, że ten miks bliskości i presji trwa, choć w łagodniejszej formie, np. w nacisku na wyniki edukacyjne. 3. Matka jako reproduktorka ideologii Matki były „frontem domowym” imperialnej indoktrynacji. Podręczniki dla kobiet od ery Meiji podkreślały ich rolę w wychowaniu „lojalnych poddanych”. W codziennych rytuałach – pieśniach o cesarzu, opowieściach o samurajach czy modlitwach za zwycięstwo – matki przekazywały ideologię militaryzmu. Uzupełniały szkolną propagandę, która przedstawiała Japończyków jako „rasę panów” z obowiązkiem „opiekowania się” innymi narodami, co ksenofobicznie usprawiedliwiało podboje. Odmowa tego modelu groziła ostracyzmem, czyniąc matki zarówno bohaterkami, jak i ofiarami propagandy. Po wojnie wiele z nich zmagało się z traumą, żałując swojej roli, co uwidaczniają wspomnienia z lat 50. 4. Wychowanie w kulturze wstydu Kultura wstydu (haji), silniejsza w Japonii niż kultura winy, była kluczowym narzędziem dyscypliny. Matki stosowały emocjonalny szantaż, ucząc, że porażka to hańba dla grupy (rodziny, narodu), a nie moralne zło. To wpajało posłuszeństwo wobec hierarchii – synowie bali się „rozczarować” przełożonych, co w armii przekładało się na ślepe wykonywanie rozkazów. Brak empatii wobec „obcych” (np. jeńców) wynikał m.in.. z tej logiki – wstyd dotyczył tylko „swojej grupy”. Współcześnie presja wstydu ewoluuje w nacisk na sukces edukacyjny, ale psychoterapia zaczyna to osłabiać. 5. Brutalność jako skutek systemu Nieobecność ojca, często zajętego pracą lub służbą wojskową, pozostawiała matkom główną rolę w wychowaniu, ale w ramach konfucjańskiej hierarchii, gdzie syn był „małym patriarchą”. To tworzyło podwójną logikę: posłuszeństwo wobec „góry” (ojca, cesarza, przełożonego) i dominację nad „dołem” (kobietami, podwładnymi, jeńcami). W armii ten wzorzec się krystalizował – przełożeni bili żołnierzy, a ci wyładowywali frustrację na słabszych, tworząc „efekt kuli śnieżnej” okrucieństwa, widoczny w zbrodniach wojennych. Matki nie uczyły brutalności bezpośrednio, ale wpajały hierarchię, która ją umożliwiała, będąc trybikiem w systemowej pułapce.
Pożegnanie syna przed wyjazdem na front
Wychowanie oparte na ryōsai kenbo, kulturze wstydu i militarystycznych rytuałach przygotowywało synów do bezwzględnego posłuszeństwa w armii. Indoktrynacja wojskowa, np. dehumanizacja jeńców jako „nieludzi”, eskalowała te postawy do ekstremum, prowadząc do okrucieństw, takich jak masakra w Nankinie czy zbrodnie na Pacyfiku. Matki odgrywały rolę wspierającą i normalizującą, ale nie były pierwotną przyczyną – to państwo i armia przekształcały ich wychowanie w fanatyzm. Były one jednocześnie ofiarami systemu, który ograniczał ich autonomię, zmuszając do reprodukcji ideologii. Po wojnie wiele matek zmagało się z traumą po stracie synów, co podkreśla ironię ich roli jako „matek męczenników”. Japońskie matki, ukształtowane przez patriarchat, konfucjanizm i państwową propagandę, były pomostem między kulturą a machiną wojenną. Wychowując synów w duchu ryōsai kenbo, kultury wstydu i hierarchii, nieświadomie przygotowywały ich do posłuszeństwa i przemocy, które armia cesarska amplifikowała do brutalności. Nie były one „złe”, lecz uwikłane w system, który ograniczał ich wybory. Wzorce te, choć unikalnie japońskie w kontekście II wojny, rezonują w innych kulturach hierarchicznych (np.. w Korei) i współcześnie w Japonii, np. w edukacji czy relacjach senpai-kohai. Ich analiza pokazuje, jak systemy społeczne mogą przekształcać indywidualne postawy w destrukcyjne działania, pozostawiając trwałe ślady w społeczeństwie.