Japonki w odpowiednim stroju i z cywilnymi flagami patriotycznymi żegnają żołnierzy.
Rola japońskich matek w wychowaniu synów, którzy podczas II wojny światowej dopuścili się wyjątkowej brutalności i okrucieństw, to temat rzadko podejmowany w Japonii ze względu na jego kontrowersyjność i związany z nim emocjonalny dyskomfort. W tradycyjnym społeczeństwie japońskim matki, jako główne opiekunki, odgrywały kluczową rolę w kształtowaniu postaw dzieci, zwłaszcza synów, którzy mieli stać się lojalnymi poddanymi cesarza i żołnierzami. Nie była to jednak rola w pełni dobrowolna – system patriarchalny, konfucjański i państwowa propaganda narzucały matkom określone wzorce, czyniąc je narzędziem militaryzacji społeczeństwa. Wychowanie w domu, oparte na ideologii ryōsai kenbo („dobra żona, mądra matka”), kulturze wstydu (haji) i konfucjańskiej hierarchii, przyczyniło się do internalizacji militaryzmu i przemocy, które eskalowały w armii cesarskiej do okrucieństw, takich jak masakra w Nankinie czy zbrodnie na Pacyfiku. Od ery Meiji (1868–1912) japońska propaganda promowała ideologię ryōsai kenbo, która definiowała kobietę jako strażniczkę domowego ogniska i wychowawczynię posłusznych obywateli. Matki były odpowiedzialne za moralne i ideologiczne kształtowanie synów, przygotowując ich do roli lojalnych poddanych cesarza. Rząd imperialny aktywnie wspierał ten model poprzez edukację i propagandę, wykorzystując obrazy matek w podręcznikach i materiałach dydaktycznych, które gloryfikowały służbę wojskową jako najwyższy obowiązek. Matki uczono, że ich zadaniem jest wychowanie „mężów honoru”, gotowych poświęcić życie za imperium, co normalizowało dyscyplinę, lojalność i akceptację przemocy jako szlachetnej.
Pożegnanie syna ruszającego na front
W latach 30. XX wieku, w epoce Shōwa, militaryzm nasilił się. Matki uczestniczyły w rytuałach patriotycznych, takich jak pożegnania rekrutów (send-off ceremonies), gdzie dzieci śpiewały pieśni wojenne (gunka) i machały flagami. Szyły też senninbari – pasy z tysiącem szwów, symbolizujące ochronę i dumę, co wzmacniało u synów poczucie obowiązku wobec narodu. Chłopcy brali udział w marszach, wizytach w obozach wojskowych i szkoleniach z bronią (np. bambusowymi lancami), często z udziałem rodziców, co utrwalało militaryzację już od najmłodszych lat.
Przygotowywanie pasów senninbari
Jak mechanizmy wychowania kształtowały brutalność japońskich żołnierzy? 1. Matka jako nauczycielka hierarchii W systemie konfucjańskim, zaadaptowanym w Japonii od VII wieku, syn był „dziedzicem rodu” (ie), a matka jego pierwszą strażniczką tego porządku. Chłopcy od najmłodszych lat uczyli się, że są uprzywilejowani względem sióstr, które często relegowano do ról pomocniczych. To budowało poczucie wyższości i logikę „silniejszy rządzi słabszym”. W armii cesarskiej ta hierarchia była amplifikowana: rekrut, wychowany w przekonaniu o swoim autorytecie, łatwo akceptował łańcuch dowodzenia, gdzie posłuszeństwo wobec przełożonego przekładało się na bezwzględność wobec jeńców czy cywilów. Współcześnie ten wzorzec słabnie, ale jego echa widać w kulturze korporacyjnej (senpai-kohai). 2. Paradoks matczynej miłości Japońskie matki, pełniąc rolę karmicielek, nauczycielek i powierniczek, tworzyły silną emocjonalną więź z synami. Jednak ta bliskość mieszała się z presją na perfekcjonizm i lojalność wobec rodziny oraz cesarza. Synowie czuli się kochani, ale też uwiązani obowiązkami, co rodziło ambiwalentną więź. Psychologicznie mogło to prowadzić do „przeniesienia” – tłumiony gniew wobec matki (zakazany w kulturze) znajdował ujście w przemocy wobec słabszych grup, takich jak jeńcy w Birmie czy na Filipinach. Współczesne badania wskazują, że ten miks bliskości i presji trwa, choć w łagodniejszej formie, np. w nacisku na wyniki edukacyjne. 3. Matka jako reproduktorka ideologii Matki były „frontem domowym” imperialnej indoktrynacji. Podręczniki dla kobiet od ery Meiji podkreślały ich rolę w wychowaniu „lojalnych poddanych”. W codziennych rytuałach – pieśniach o cesarzu, opowieściach o samurajach czy modlitwach za zwycięstwo – matki przekazywały ideologię militaryzmu. Uzupełniały szkolną propagandę, która przedstawiała Japończyków jako „rasę panów” z obowiązkiem „opiekowania się” innymi narodami, co ksenofobicznie usprawiedliwiało podboje. Odmowa tego modelu groziła ostracyzmem, czyniąc matki zarówno bohaterkami, jak i ofiarami propagandy. Po wojnie wiele z nich zmagało się z traumą, żałując swojej roli, co uwidaczniają wspomnienia z lat 50. 4. Wychowanie w kulturze wstydu Kultura wstydu (haji), silniejsza w Japonii niż kultura winy, była kluczowym narzędziem dyscypliny. Matki stosowały emocjonalny szantaż, ucząc, że porażka to hańba dla grupy (rodziny, narodu), a nie moralne zło. To wpajało posłuszeństwo wobec hierarchii – synowie bali się „rozczarować” przełożonych, co w armii przekładało się na ślepe wykonywanie rozkazów. Brak empatii wobec „obcych” (np. jeńców) wynikał m.in.. z tej logiki – wstyd dotyczył tylko „swojej grupy”. Współcześnie presja wstydu ewoluuje w nacisk na sukces edukacyjny, ale psychoterapia zaczyna to osłabiać. 5. Brutalność jako skutek systemu Nieobecność ojca, często zajętego pracą lub służbą wojskową, pozostawiała matkom główną rolę w wychowaniu, ale w ramach konfucjańskiej hierarchii, gdzie syn był „małym patriarchą”. To tworzyło podwójną logikę: posłuszeństwo wobec „góry” (ojca, cesarza, przełożonego) i dominację nad „dołem” (kobietami, podwładnymi, jeńcami). W armii ten wzorzec się krystalizował – przełożeni bili żołnierzy, a ci wyładowywali frustrację na słabszych, tworząc „efekt kuli śnieżnej” okrucieństwa, widoczny w zbrodniach wojennych. Matki nie uczyły brutalności bezpośrednio, ale wpajały hierarchię, która ją umożliwiała, będąc trybikiem w systemowej pułapce.
Pożegnanie syna przed wyjazdem na front
Wychowanie oparte na ryōsai kenbo, kulturze wstydu i militarystycznych rytuałach przygotowywało synów do bezwzględnego posłuszeństwa w armii. Indoktrynacja wojskowa, np. dehumanizacja jeńców jako „nieludzi”, eskalowała te postawy do ekstremum, prowadząc do okrucieństw, takich jak masakra w Nankinie czy zbrodnie na Pacyfiku. Matki odgrywały rolę wspierającą i normalizującą, ale nie były pierwotną przyczyną – to państwo i armia przekształcały ich wychowanie w fanatyzm. Były one jednocześnie ofiarami systemu, który ograniczał ich autonomię, zmuszając do reprodukcji ideologii. Po wojnie wiele matek zmagało się z traumą po stracie synów, co podkreśla ironię ich roli jako „matek męczenników”. Japońskie matki, ukształtowane przez patriarchat, konfucjanizm i państwową propagandę, były pomostem między kulturą a machiną wojenną. Wychowując synów w duchu ryōsai kenbo, kultury wstydu i hierarchii, nieświadomie przygotowywały ich do posłuszeństwa i przemocy, które armia cesarska amplifikowała do brutalności. Nie były one „złe”, lecz uwikłane w system, który ograniczał ich wybory. Wzorce te, choć unikalnie japońskie w kontekście II wojny, rezonują w innych kulturach hierarchicznych (np.. w Korei) i współcześnie w Japonii, np. w edukacji czy relacjach senpai-kohai. Ich analiza pokazuje, jak systemy społeczne mogą przekształcać indywidualne postawy w destrukcyjne działania, pozostawiając trwałe ślady w społeczeństwie.
Hongkong i Japonia – dwa azjatyckie giganty gospodarki, oba zakorzenione w konfucjańskiej etyce pracy i hierarchii. Hongkończycy to sprytni indywidualiści, budujący imperia od zera, a Japończycy zdyscyplinowani kolektywiści, żyjący dla firmy. Oba społeczeństwa wywodzą się z konfucjanizmu, ale historia po 1945 roku nadała im zupełnie inne oblicza. Self-made man kontra salaryman: wolność i ryzyko przeciw lojalności i stabilności. To nie tylko stereotypy – to klucz do zrozumienia, dlaczego gospodarki tych azjatyckich tygrysów wyglądają tak różnie.
🇭🇰 Rodzinny binzes w HK (📷 Simon Go, Hong Kong)
Każdy, kto odwiedził Japonię i Hongkong, zauważył, jak bardzo różnią się ich mieszkańcy – mentalność Hongkończyków zderza się z japońską w fascynujący sposób! Te kontrasty najlepiej oddają postacie hongkońskiego self-made mana i japońskiego salarymana, choć oba społeczeństwa czerpią z podobnych ideologicznych korzeni. Oba narody ukształtował konfucjanizm, który od wieków kładł nacisk na pracowitość, hierarchię i lojalność wobec rodziny czy grupy, ale po II wojnie światowej ich drogi mocno się rozeszły.
W Hongkongu konfucjanizm zmieszał się z indywidualizmem, który pchał ludzi do samodzielności i ryzyka. W Japonii wzmocnił kolektywizm, gdzie jednostka jest ważna tylko jako część większej całości, jak firma czy państwo. Obaj – self-made man i salaryman – ciężko pracują, ale z innych powodów: jeden dla osobistego sukcesu i wolności, drugi dla grupy i stabilności. Te postacie to nie tylko stereotypy – one pokazują, jak historia, gospodarka i psychologia uformowały te społeczeństwa. Przyjrzyjmy się najpierw hongkońskiemu self-made manowi, potem japońskiemu salarymanowi, a na koniec zobaczmy, jak się różnią i co się z nimi dzieje dziś.
Hongkoński self-made man to człowiek, który dzięki własnej pracy i rodzinnemu wsparciu buduje wolność i sukces. Często to uchodźca albo dziecko uchodźców z Chin, którzy po 1949 roku uciekali przed komunizmem. W latach 50. i 60. XX wieku zaczynali od zera w brytyjskiej kolonii, zakładając małe firmy, sklepy czy warsztaty. To był czas, gdy Hongkong stał się potęgą przemysłową, zwłaszcza w tekstyliach, i jednym z „azjatyckich tygrysów”. Celem takiego człowieka jest stworzenie czegoś swojego – firmy, sklepu, fortuny. Praca to dla niego szansa na wybicie się, a nie tylko obowiązek, bo w Hongkongu nie było socjalu – każdy musiał radzić sobie sam.
Sir John Cowperthwaite
Władza? Trzymał się od niej z daleka, z podejrzliwością: „rząd nie jest nasz, licz na siebie”. Jako kolonia, Hongkong nie budził uczuć patriotycznych, a po 1997 roku, gdy wrócił do Chin, relacje z Pekinem stały się jeszcze trudniejsze. Rodzina to podstawa – nie tylko bliscy, ale wspólnicy w biznesie, sieć wsparcia. W chińskiej kulturze rodzina to klucz do przetrwania, a wiele firm było rodzinnych. Styl życia? Ryzyko, elastyczność, kombinowanie, łapanie każdej okazji. Psychologicznie to człowiek praktyczny: wierzy w swoją sprytność, nie ufa polityce i skupia się na tym, co działa. Symbolicznie to facet, który zaczyna od maszyny do szycia, a kończy jako właściciel fabryki. Mit, który go napędza? „Każdy może osiągnąć sukces, jeśli jest sprytny i pracowity” – to przyciągało ambitnych imigrantów do Hongkongu.
Duży wpływ na ten styl życia mieli Brytyjczycy, zwłaszcza Sir John Cowperthwaite, który w latach 1961–1971 był sekretarzem finansowym. Wychowany w duchu szkockiego liberalizmu i idei Adama Smitha, wierzył, że wolny rynek to praktyka, a nie teoria: „Daj ludziom wolność, a sami się wzbogacą i pociągną za sobą innych”. Jego zasady były jasne: niskie podatki, maksymalnie 15%, by zachęcić do pracy; zero ceł i barier handlowych, co zrobiło z Hongkongu otwarty port; brak pomocy dla firm – jeśli coś upada, to nie powinno istnieć; i brak centralnego planowania, bo „rynek wie lepiej niż urzędnicy”. Dzięki temu w latach 60.–70. gospodarka Hongkongu rosła w tempie 6–8% rocznie, stając się światowym cudem gospodarczym. To przyciągało uchodźców i przedsiębiorców, którzy wierzyli, że ciężka praca się opłaci. To ukształtowało psychikę Hongkończyków.
🇭🇰 Praca na rynku w Hongkongu (Fot. Jacek Wachowiak)
Po pierwsze, praca była wszystkim: bez socjalu ludzie harowali po 12–16 godzin dziennie, rezygnowali z wakacji i inwestowali w edukację dzieci, by te miały lepsze życie. Wierzono, że „kto ciężko pracuje, ten się wybije” – historie jak Li Ka-shinga, który z drobnego handlarza stał się miliarderem, to potwierdzały. Po drugie, brak roszczeń: nikt nie czekał na pomoc od państwa, dominowało podejście „wszystko zależy ode mnie i mojej rodziny”. Po trzecie, kultura ryzyka: ludzie otwierali sklepy i fabryki, wiedząc, że rząd nie pomoże w razie porażki, więc „upadniesz – próbuj znowu”. Małe firmy stanowiły ponad 90% gospodarki w latach 70. Ale były też minusy: nierówności, ciężkie warunki pracy, brak wsparcia dla najuboższych. To w latach 70. wywołało protesty i zmusiło rząd do pewnych reform, jak budownictwo socjalne. Mimo to brytyjski wolny rynek i chiński konfucjanizm stworzyły unikalny etos – praktyczny i rodzinny.
Z kolei japoński salaryman to przeciwieństwo – lojalny trybik w maszynie, który żyje dla firmy. Zazwyczaj to absolwent szkoły lub uniwersytetu, który w latach 50.–60. dostawał pracę w korporacji na całe życie. To był czas „japońskiego cudu gospodarczego”, gdy Japonia, po wojennej klęsce, z pomocą Amerykanów i rządowych planów (jak ministerstwa MITI) stawiała na wielkie firmy i stabilność. Celem salarymana jest służyć korporacji i zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. Praca to obowiązek wobec grupy, a nie jednostki – to źródło jego tożsamości. Często zostaje w biurze do późna, co prowadzi do „karoshi”, czyli śmierci z przepracowania.
Władza? Pełna zgoda i konformizm: „firma i państwo wiedzą lepiej”. W powojennej Japonii rząd i biznes współpracowały, by odbudować kraj, a harmonia społeczna („wa”) była priorytetem. Rodzina to zaplecze, ale drugorzędne – żona jako gospodyni (shufu) dba o dom, a mąż skupia się na pracy. Styl życia? Rutyna, nadgodziny, piątkowe picie z kolegami (nomikai), które buduje więzi w firmie. Psychologicznie to człowiek lojalny, boi się odrzucenia, a jego tożsamość zlewa się z korporacją – to efekt japońskiego kolektywizmu („shūdan shugi”). Symbolicznie to facet w garniturze, z aktówką w zatłoczonym metrze, wracający późno do domu. Mit napędzający? „Każdy ma swoje miejsce, jeśli będzie lojalny i ciężko pracował” – to podstawa powojennego systemu Japonii.
🇭🇰 (📷 Simon Go, Hong Kong)
Porównując te postacie, widzimy, że choć obie kultury cenią pracę z konfucjańskich korzeni, to różnią się wszystkim innym. Hongkoński self-made man to indywidualista, który ryzykuje dla wolności i sukcesu. Japoński salaryman to kolektywista, który stawia na lojalność i stabilność. W Hongkongu brytyjski liberalizm i brak wsparcia państwa pchały ludzi do przedsiębiorczości, opartej na wolnym rynku i imigrantach. W Japonii rządowy plan i dożywotnie zatrudnienie budowały harmonię grupową. Psychologicznie: w Hongkongu mamy pragmatyzm, samodzielność i brak złudzeń politycznych; w Japonii lęk przed wykluczeniem i tożsamość przez firmę. Gospodarczo: Hongkong rósł dzięki otwartemu handlowi i małym firmom, Japonia dzięki wielkim korporacjom i wsparciu państwa.
Dziś te modele się zmieniają. W Hongkongu mit self-made mana słabnie – wysokie koszty życia, nierówności i wpływ atokratycznych Chin sprawiają, że młodzi tracą wiarę w to, że praca wystarczy, by się wybić. W Japonii salaryman też traci grunt: młodzi wolą freelance, pensje stoją w miejscu, a wartości się zmieniają, więc lojalność wobec firm słabnie. Mimo to te postacie wciąż pokazują, jak historia, kultura i gospodarka kształtują ludzi. W globalnym świecie może powstać miks – trochę indywidualizmu, trochę kolektywizmu – ale różnice między Hongkongiem a Japonią nadal fascynują i uczą, jak bardzo środowisko wpływa na to, kim jesteśmy.
Źródła i inspiracje:
Neil Monnery, Architect of Prosperity: Sir John Cowperthwaite and the Making of Hong Kong, 2017
Major Adam P. Tymowicz z Illinois, syn Walentego Tymowicza i Zofii Fąfary. 7 listopada 1950 r. jego dwumiejscowy F-82 Twin Mustang (nr boczny nieustalony) wystartował z bazy Naha na Okinawie na patrol bojowy nad Morzem Wschodniochińskim; w trakcie misji załoga zgłosiła awarię silnika i zawróciła. Podczas podejścia do lądowania maszyna rozbiła się i eksplodowała w zatoce Naha – z wody wydobyto ciało operatora radaru, natomiast pilot zaginął; poszukiwania zawieszono 17 listopada z powodu nadciągającego tajfunu i bardzo złych warunków na morzu.
25 czerwca 1950 roku Korea Północna, wspierana przez ZSRR i Chiny, napadła na nieprzygotowaną do wojny Koreę Południową, rozpoczynając konflikt, który wstrząsnął światem. Już dwa dni później, 27 czerwca, polska prasa, całkowicie kontrolowana przez komunistyczne władze, zaczęła przedstawiać wojnę jako „imperialistyczną agresję” Stanów Zjednoczonych przeciwko „bohaterskiemu narodowi koreańskiemu”. Premier Józef Cyrankiewicz i prezydent Bolesław Bierut publicznie wyrażali solidarność z Północą, powtarzając narrację narzuconą przez Kreml. Gazety, kroniki filmowe i wiece propagandowe w PRL wypełniły obrazy „okrucieństw Amerykanów”, a wojna koreańska stała się poręcznym narzędziem mobilizacji wewnętrznej: budowania atmosfery stałego zagrożenia i usprawiedliwiania terroru politycznego w kraju. Oficjalnie Polska Ludowa stanęła po stronie agresora – Kim Ir Sena, wspieranego przez Moskwę i Pekin.
Kapitan Edward C. Krzyzowski z Chicago, zginął 3 września 1951 r. od strzału snajpera. Pośmiertnie odznaczony Medalem Honoru.
Tyle że społeczeństwo polskie nie miało w tym żadnego wyboru: była to polityka narzucona z zewnątrz, a propaganda PRL mówiła jednym głosem z Kremlem. Po zakończeniu działań wojennych PRL aktywnie uczestniczyła w Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych (KNPN / NNSC), która od 27 lipca 1953 r. miała nadzorować przestrzeganie rozejmu. „Neutralność” była fasadowa: pod tym szyldem prowadzono działania informacyjne i wywiadowcze korzystne dla Północy. Ten dysonans – oficjalna „neutralność” przy faktycznym wspieraniu obozu komunistycznego – dobrze oddaje klimat tamtej epoki: pozory legalizmu przy pełnym podporządkowaniu ZSRR.
Kapral Thadeus Stanley Bobowiec z Illinois. Zginął 11 czerwca 1953 roku, gdy chińskie siły komunistyczne zaatakowały placówkę obsadzoną przez jego oddział.
Czy dziś, w oczach Korei Południowej, Polacy muszą się wstydzić postawy PRL? Niekoniecznie. Bo ta sama historia odsłania drugą, mniej znaną twarz narodu – twarz wolnej Polonii. Tysiące Amerykanów polskiego pochodzenia – synów i wnuków emigrantów z Galicji, zaboru rosyjskiego czy pruskiego – walczyło w szeregach US Army w czasie wojny koreańskiej. Wielu z nich oddało życie w kluczowych bitwach: pod Pusan, Incheon czy nad rzeką Ch’ongch’on. Ich nazwiska – Kucharczyk, Stefaniak, Nowicki, Lewandowski, Walczak – widnieją dziś na Wall of Remembrance w United Nations Memorial Cemetery in Korea (UNMCK) w Busan, jedynym na świecie cmentarzu ONZ, gdzie spoczywa około 2,3 tys. żołnierzy z kilkunastu państw sprzymierzonych. Ciała Amerykanów z reguły repatriowano do USA, dlatego ich nazwiska znalazły się na murze, a nie na grobach – ale to właśnie ten mur, pełen także polskich brzmień, najmocniej przemawia.
Cmentarz ONZ w Busan
Mur Pamięci w koreańskim Busan ma dla Polski znaczenie podwójne. Historyczne – bo upamiętnia Amerykanów polskiego pochodzenia, o których PRL milczała lub których piętnowała jako „zdrajców klasowych”. Symboliczne – bo pokazuje, że naród bywa większy niż zniewolone państwo. Gdy Warszawa musiała klaskać Kim Ir Senowi, Polacy z Chicago, Detroit i Buffalo walczyli i ginęli za wolność Korei Południowej. Ich krew, przelana w obronie wolnego świata, budowała dobre imię Polski, nawet jeśli w kraju nie wolno było o tym mówić. Wojna koreańska obnaża dwoistość polskich losów w zimnej wojnie: z jednej strony – zniewolone państwo, które usługowało agresorowi; z drugiej – wolna diaspora, która stanęła po stronie ofiar. Mur w Busan, z setkami polskich nazwisk, jest świadectwem tej drugiej, wolnej twarzy narodu. To przypomnienie, że nawet w najciemniejszych czasach Polacy potrafili dołożyć własną cegłę do obrony wolności – nie tylko swojej, ale i cudzej.
Polskie nazwiska na Murze Pamięci w BusanPolskie nazwiska na Murze Pamięci w BusanPolskie nazwiska na Murze Pamięci w Busan
W sercu tętniącej życiem dzielnicy Gangnam, w ogromnym centrum handlowym COEX Mall w Seulu, znajduje się miejsce, które przyciąga miliony turystów i mieszkańców rocznie. Starfield Library to nie zwykła biblioteka, lecz spektakularna przestrzeń, gdzie książki stają się dekoracją, a kultura miesza się z komercją. Otwarta w maju 2017 roku, stała się ikoną współczesnej Korei Południowej, symbolizując narodowe aspiracje do nowoczesności. Nie promuje ona jednak czytelnictwa, a jest jedynie sprytnym narzędziem marketingowym. Na pierwszy rzut oka wygląda jak marzenie bibliofila: monumentalne półki sięgające kilkanaście metrów wysokości, wypełnione tysiącami tomów. Jednak haczyk szybko wychodzi na jaw. Większość książek jest niedostępna – nie można ich wypożyczyć ani często nawet dotknąć, bo służą głównie za dekorację. To biblioteka bez pełnego dostępu, gdzie zamiast ciszy i skupienia panuje szum rozmów, błyski fleszy i gwar tłumu. Jej funkcja nie polega na gromadzeniu i udostępnianiu wiedzy, lecz na tworzeniu wizualnego spektaklu – jak muzeum z atrapami eksponatów, które świetnie wyglądają na zdjęciach. Dlaczego jest tak popularna? Wysokie półki i otwarta przestrzeń w COEX Mall są niezwykle fotogeniczne, czyniąc ją rajem dla użytkowników Instagrama i mediów społecznościowych. Lokalizacja w sercu Gangnamu ułatwia dostęp: przy okazji wizyty można zrobić zakupy, zjeść w restauracji czy odwiedzić akwarium.
Starfield Library
Wizyta w Starfield to symbol statusu – sygnał, że spędziło się czas w modnym miejscu Korei. Przewodniki turystyczne, blogi i vlogi polecają ją jako „must-see”, przyciągając tłumy. W efekcie powstał kulturowy fenomen: ludzie przychodzą nie po to, by czytać, lecz by „odhaczyć” ikonę. To jedna z najbardziej „instagramowalnych” bibliotek świata – w erze obrazów i krótkich treści książki przegrywają, ale biblioteka jako obraz wygrywa spektakularnie. Starfield Library zajmuje około 2800 m² na dwóch piętrach COEX Mall, zaprojektowana z myślą o efekcie „wow”. Półki tworzą teatralną scenografię, pełną światła i otwartej przestrzeni – bardziej dekorację filmową niż tradycyjną czytelnię. Zbiory to około 50 tysięcy książek i 600 tytułów czasopism, ale to biblioteka wizerunkowa, nie naukowa. Starfield nie jest instytucją publiczną ani akademicką – stworzył ją Shinsegae Group, właściciel sieci centrów handlowych Starfield. Jej główna funkcja to marketing: przyciąga ludzi do COEX, gdzie po zrobieniu zdjęcia zostają na zakupy. Funkcja kulturowa jest „na pokaz”: organizowane są spotkania autorskie, wykłady i koncerty, dające aurę miejsca kultury, a nie tylko konsumpcji. Jednak to kultura wpisana w logikę galerii – krótka, efektowna, masowa, łatwa w odbiorze, by nie odciągać od sklepów. Społecznie biblioteka oferuje darmowy dostęp i miejsca do pracy, ale hałas dominuje nad ciszą, a tłumy i niedostępność zbiorów czynią skupienie trudnym. Daje poczucie otwartości i wspólnoty, lecz bardziej wizerunkowo niż realnie. Symbolicznie to fascynujący przypadek psychologii kultury: Koreańczycy dbają o „fasadę”, a Starfield pokazuje kraj jako nowoczesny, czytający i kulturalny. Zdjęcia biblioteki obiegają świat, tworząc obraz „innowacyjnej Korei”. Działa jak świątynia konsumpcji udająca świątynię wiedzy – estetyka podnosi zwykłe zakupy na wyższy poziom. Koreańczycy mają silne przywiązanie do symboli nowoczesności, chcąc pokazać światu, że prześcigają Zachód. Stąd fasadowe „świątynie”: wizualnie spektakularne, ale płytkie funkcjonalnie. Starfield to ikona aspiracji – nie wiedzy, lecz jej wizerunku. Kontrast z prawdziwą biblioteką (np. Narodową) jest uderzający: tam cisza i skupienie, tu efektowność i hałas. To parodia, gdzie rytuałem jest selfie, nie czytanie. Wiedza stała się dekoracją, kultura dodatkiem do zakupów. Ludzie wolą szybkie poczucie uczestnictwa w kulturze niż autentyczny trud lektury. Starfield Library to nie biblioteka, lecz narzędzie PR-u narodowego – z zewnątrz katedra wiedzy, w praktyce ołtarz galerii, gdzie książki przegrywają z selfie. Pokazuje, jak w erze social media kultura staje się wizualnym spektaklem, a autentyczne czytelnictwo zanika (według badań z 2023 roku, około 57% dorosłych Koreańczyków nie przeczytało ani jednej książki rocznie, a średnia to zaledwie 3,9 książki na osobę). Mimo to działa: przyciąga tłumy, promuje Koreę i COEX. Może to znak czasów – wolimy iluzję wiedzy niż jej trud. Następnym razem w Seulu zajrzyj tam nie tylko po zdjęcie, ale po chwilę refleksji nad naszą „psychologią fasady”.
W kolonialnym Hongkongu XIX i XX wieku, gdzie Brytyjczycy rządzili z góry, a Chińczycy pozostawali na marginesie, pojawienie się eurazjatyckiego pośrednika było jak mistrzowski gambit w psychologicznej grze o władzę i akceptację. Sir Robert Ho Tung, pół-Chińczyk i pół-Europejczyk, opanował sztukę balansowania między dwoma światami do perfekcji. Dzięki sprytowi, małżeństwom i filantropii zbudował fortunę, przełamał bariery elit i stał się symbolem mostu Wschód-Zachód. Jego historia to lekcja, jak w podzielonym społeczeństwie przetrwać – i zwyciężyć.
Sir Robert Ho Tung
W kolonialnym Hongkongu, gdzie brytyjskie elity strzegły swych zamkniętych kręgów, sir Robert Ho Tung przełamał bariery i stał się legendą. Cioteczny dziadek Bruce’a Lee zbudował fortunę w cieniu wielkich firm handlowych, zdobywając tytuł szlachecki od Imperium Brytyjskiego. W 1899 roku rzucił wyzwanie Brytyjczykom, zakładając The Chinese Club – alternatywę wobec ekskluzywnego Hong Kong Clubu, do którego dopuszczano wyłącznie brytyjskich kupców i urzędników państwowych, a kobiety i osoby o ‘niewłaściwym’ pochodzeniu były z góry wykluczane. Pół-Chińczyk, pół-Holender, Ho Tung stał się symbolem Hongkongu – miasta balansującego między Wschodem a Zachodem. Jego historia to opowieść o sprycie, filantropii i psychologicznym mistrzostwie w lawirowaniu w podzielonym świecie.
Hongkong ok. 1910 r.
Urodzony 22 grudnia 1862 roku w Hongkongu, Ho Tung był synem Charlesa Henry’ego Maurice’a Bosmana, holenderskiego kupca i konsula Holandii, oraz Sze Tai, Chinki z powiatu Bao’an. Jako Eurazjata zajmował trudną pozycję: dla Brytyjczyków „zbyt chiński”, dla Chińczyków – „zbyt biały”. Ta podwójna tożsamość okazała się jednak jego największym atutem. Dzięki znajomości angielskiego i kantońskiego oraz biegłości w brytyjskiej etykiecie potrafił poruszać się w obu światach, a jako pośrednik łączył brytyjskich decydentów z chińskimi kupcami, budując mosty w rzeczywistości pełnej podziałów.
Sir Robert Ho Tung
Jego fortuna wyrosła właśnie z tej roli pośrednika. Zyski inwestował w nieruchomości na Victoria Peak – ekskluzywnej enklawie brytyjskiej elity – oraz w inne przedsięwzięcia, stając się przed 35. rokiem życia najbogatszym człowiekiem w kolonii. Sekret tkwił w psychologicznym wyczuciu: Ho Tung dostrzegał szanse tam, gdzie inni widzieli przeszkody, i zdobywał zaufanie zarówno Brytyjczyków, jak i Chińczyków, umiejętnie balansując między ich światem wartości.
Filantropia była jego kluczem do budowania „moralnego kapitału”. Wspierając szpitale i szkoły, okazywał oddanie tradycyjnym wartościom chińskim, a jednocześnie zyskiwał szacunek brytyjskiej elity. Potrafił łączyć wschodnią hojność z zachodnią etykietą. Jego małżeństwa – z Eurazjatką i Chinką o buddyjskich korzeniach – odzwierciedlały tę zdolność do balansowania między kulturami, wzmacniając obraz człowieka-łącznika dwóch światów. Z czasem jego bogactwo, filantropia i rola mediatora między kulturami zyskały mu szacunek Brytyjczyków, którzy pod koniec XIX wieku potrzebowali lokalnych partnerów gospodarczych.
Hong Kong Club
W 1915 roku otrzymał tytuł Knight Bachelor (Rycerz Kawaler) jako jeden z pierwszych Chińczyków w Hongkongu, a w 1955 roku – KBE (Knight Commander). Nagrody te były uznaniem za lojalność, hojność i wsparcie dla imperium. Mieszkaniec Victoria Peak, anglofil i szanowany filantrop, w oczach Brytyjczyków był ucieleśnieniem „cywilizowanego” Chińczyka.
Rodzinne powiązanie z Bruce’em Lee dodaje jego historii dodatkowego kolorytu. Matka Bruce’a, Grace Ho, była córką Ho Kom-tonga, przyrodniego brata Roberta. Rodzinne powiązania z Ho Tungiem sprawiały, że Bruce Lee wyrastał w cieniu jednej z najbardziej potężnych dynastii Hongkongu.
Sir Robert Ho Tung zmarł 26 kwietnia 1956 roku. Jego życie pozostawiło trwałe dziedzictwo: jako jeden z najbogatszych i najbardziej wpływowych Eurazjatów w Hongkongu łączył świat chińskich kupców i brytyjskiej elity. Założyciel The Chinese Club, filantrop i strateg, ukształtował oblicze miasta, które do dziś nosi ślady jego wizji – od instytucji charytatywnych po prestiżowe dzielnice.
Bruce Lee z mamą Grace Ho i synem Brandonem
Źródła i inspiracje:
May Holdsworth, Sir Robert Ho Tung: Public Figure, Private Man, 2022
Matthew Polly, Bruce Lee. Życie, Wyd. Znak Literanova, 2019
Niemieccy żołnierze przełamują barierę graniczną na polskiej granicy 1 września 1939 r.
W polskiej debacie historycznej i geopolitycznej często pojawia się porównanie losów Polski i Korei w XX wieku. Publicyści, koreaniści, a czasem nawet analitycy geopolityczni wskazują na rzekome podobieństwa: oba kraje znalazły się między potężnymi sąsiadami, straciły niepodległość, doświadczyły okupacji i wojen. Mówi się, że Polska to „Korea Europy”, a Korea – „Polska Azji”. Czy jednak takie analogie są uzasadnione? Nie chodzi o „licytację” na ofiary czy cierpienie – to bez sensu i nieetyczne – ale o zrozumienie różnic w charakterze tych doświadczeń. Celem niniejszego artykułu jest analiza tych porównań w oparciu o fakty historyczne, bez emocjonalnych uproszczeń. Polska przeżyła apokalipsę eksterminacji, Korea – dramat kolonizacji i wojny domowej. Choć oba narody łączy niezłomna wola przetrwania, ich doświadczenia różnią się zasadniczo w skali, charakterze i długotrwałych skutkach.
Honmachi – japońska dzielnica w Seulu, lata 30. XX w.
Polska: Laboratorium Okrucieństw XX Wieku Historia Polski w XX wieku to kronika nieustannego zmagania się z wyniszczeniem. Punktem wyjścia są rozbiory (1772–1795), które wymazały Polskę z mapy Europy na ponad 120 lat. Systematyczna rusyfikacja i germanizacja elit, zsyłki na Syberię (dziesiątki tysięcy osób) oraz konfiskata majątków narodowych miały złamać tożsamość Polaków. I wojna światowa przyniosła kolejne cierpienia: fronty przetaczały się przez ziemie polskie, powodując miliony uchodźców, głód i zniszczenie gospodarki. Prawdziwa apokalipsa nadeszła podczas II wojny światowej (1939–1945). Polska straciła około 6 milionów obywateli, czyli 17% przedwojennej populacji. W tym 3 miliony polskich Żydów padło ofiarą Holocaustu, który w dużej mierze rozgrywał się na ziemiach polskich w obozach zagłady takich jak Auschwitz, Treblinka czy Majdanek. Etniczni Polacy stracili kolejne 3 miliony, w tym elity intelektualne i wojskowe w akcjach takich jak Intelligenzaktion (masowe egzekucje nauczycieli, lekarzy, prawników) czy zbrodnia katyńska (22 tysiące zamordowanych oficerów przez NKWD). Okupacja niemiecka to codzienny terror: łapanki, publiczne egzekucje (np. Palmiry, Piaśnica, Wawer), przymusowe roboty i głód jako narzędzie wyniszczenia. Generalplan Ost zakładał redukcję populacji Polaków o 30–50% i przekształcenie ich ziem w niemiecką kolonię osadniczą. Powstanie warszawskie (1944) stało się symbolem: Warszawa została zrównana z ziemią, a 200 tysięcy cywilów zginęło. Do tego dochodzi rzeź wołyńska (1943–1944), w której ukraińscy nacjonaliści zamordowali 50–60 tysięcy Polaków. Po wojnie narzucony przez ZSRR komunizm przedłużył cierpienia: stalinizm, represje polityczne i brak wolności trwały aż do 1989 roku. Polska doświadczyła traumy „niebytu” – przetrwała mimo prób całkowitego unicestwienia jej narodu, kultury i państwowości.
Okupacja niemiecka Polski w latach 1939–1945 miała niezwykle brutalny charakter
Korea: Dramat Kolonizacji i Wojny Domowej Historia Korei (w tym kontekście głównie Korei Południowej) w XX wieku to opowieść o upokorzeniu i walce o tożsamość. Okupacja japońska (1910–1945) była brutalnym okresem kolonialnym trwającym 35 lat. Japonia zlikwidowała koreańską administrację, zakazała używania języka koreańskiego w szkołach i urzędach, a od 1939 roku (polityka Sōshi-kaimei) zmuszała Koreańczyków do przyjmowania japońskich nazwisk. Propaganda promowała lojalność wobec cesarza, a historia Korei była przepisywana, by przedstawiać ją jako „odwieczną część Japonii”. Wyzysk ekonomiczny był wszechobecny: ziemia i przemysł przejęte przez japońskie korporacje (zaibatsu) prowadziły do głodu, szczególnie w latach 30. i 40. Setki tysięcy Koreańczyków zmuszono do pracy przymusowej w kopalniach, fabrykach i armii japońskiej. Jedną z najboleśniejszych zbrodni była tragedia „comfort women” – dziesiątek tysięcy kobiet zmuszanych do prostytucji dla japońskich żołnierzy. Szacuje się, że ofiary okupacji japońskiej w Korei liczone są w setkach tysięcy, głównie z powodu głodu, represji i pracy przymusowej, ale nie było to planowe ludobójstwo na skalę Holocaustu. Druga wojna światowa nie dotknęła Korei bezpośrednio jako teatru działań – w przeciwieństwie do Polski, nie było tu frontów czy bombardowań. Po 1945 roku podział półwyspu na strefy wpływów ZSRR (Północ) i USA (Południe) doprowadził do wojny koreańskiej (1950–1953). Ten konflikt był katastrofą: zginęło 2–3 miliony cywilów i ponad milion żołnierzy, a infrastruktura została niemal całkowicie zniszczona. Seul zmieniał ręce kilka razy, wiele wiosek zamieniono w popiół, a straty wyniosły około 10% populacji obu Korei. Był to jednak konflikt bratobójczy, wsparty przez mocarstwa (USA, Chiny, ZSRR), a nie zewnętrzna okupacja z intencją eksterminacji. Po wojnie Korea Południowa stała się gospodarczą potęgą, ale trauma kolonizacji i wojny pozostawiła głębokie ślady. Korea pamięta „poniżenie” – utratę języka, tożsamości i godności.
Seul w trakcie wojny koreańskiej (1950-1953)
Kluczowe różnice: Eksterminacja kontra asymilacja Porównanie okupacji niemieckiej w Polsce (1939–1945) z japońską w Korei (1910–1945) ujawnia fundamentalne różnice w celach, metodach i skutkach. Skala ofiar • Polska pod Niemcami: Straty to około 6 milionów ludzi, w tym 3 miliony Żydów i 3 miliony etnicznych Polaków. Masowe egzekucje, obozy zagłady (Auschwitz, Majdanek), codzienne łapanki i głód jako broń. Generalplan Ost zakładał wyludnienie Polski i kolonizację przez Niemców. • Korea pod Japonią: Ofiary szacowane na setki tysięcy, głównie z głodu, pracy przymusowej i represji. Brak planowego ludobójstwa; najcięższe zbrodnie to „comfort women” i przymusowa mobilizacja. Charakter okupacji • Polska: Niemcy realizowali politykę eksterminacji i wyniszczenia. Polacy mieli być niewolnikami, a Żydzi – zgładzeni. Polska była traktowana jako teren do wyludnienia i kolonizacji, nie asymilacji. Codzienność to terror: publiczne egzekucje, obozy, deportacje. • Korea: Japonia prowadziła politykę asymilacji i podporządkowania. Koreańczycy mieli stać się „drugorzędnymi Japończykami” – lojalnymi poddanymi cesarza. Choć brutalna (zakaz języka, indoktrynacja), okupacja miała elementy modernizacji (koleje, szkoły). Nie było obozów zagłady, a represje koncentrowały się na kontroli i eksploatacji. Trauma psychologiczna • Polska: Trauma „niebytu” – naród patrzył, jak miliony giną, a miasta są palone. • Korea: Trauma „poniżenia” – utrata języka, nazwisk, tożsamości.
Koreańskie uczennice szkoły średniej pod eskortą japońskiego oficera po przymusowej wizycie w chramie shintō w Gwangju
Porównania Polski i Korei wynikają z geopolitycznych analogii: oba kraje znalazły się między potężnymi sąsiadami, straciły suwerenność, walczyły o przetrwanie. Koreański Ruch 1 Marca (1919) inspirował się polskimi walkami o niepodległość. Jednak uproszczenia, jak „przeżyliśmy to samo”, ignorują różnice. Polska doświadczyła apokalipsy biologicznej – eksterminacji i wyniszczenia. Korea – upokarzającej kolonizacji i wojny domowej. Generalplan Ost to plan zagłady; japońska japonizacja – podporządkowania. Skala ofiar, cele okupantów i codzienne realia były odmienne. Polska i Korea to dwa narody, które przetrwały dzięki niezwykłej determinacji. Polska przeszła przez piekło eksterminacji, Korea – przez dramat upokorzenia i bratobójczej wojny. Porównania łączą je w walce o wolność, ale różnice w traumach narodowych są zbyt duże, by stawiać znak równości. Historia uczy nas szacunku dla faktów i unikania powierzchownych analogii. Obie nacje zasługują na uznanie za swoją niezłomność, ale ich drogi przez XX wiek były unikalne.
Wystawa w berlińskiej szkole zachęca Niemców do udziału w kolonizacji obszaru Kraju Warty w Polsce (1942)
W latach 60. XX wieku, w apogeum zimnej wojny, każda relacja prominentnej postaci z Zachodu z osobą powiązaną z Chinami budziła podejrzenia służb wywiadowczych. Jedną z takich historii jest znajomość Richarda Nixona, przyszłego prezydenta USA, z Marianną Liu, młodą hostessą z Hongkongu. Czy była to niewinna przyjaźń, romans, czy może próba szpiegowskiej gry? Niniejszy artykuł, oparty na biografiach Nixona, dokumentach FBI i relacjach prasowych, analizuje tę kontrowersyjną relację w kontekście epoki.
Marianna Liu i Richard Nixon
Spotkania w Hongkongu: Początek Kontrowersji
Richard Nixon, były wiceprezydent USA (1953–1961), w latach 1964–1967 podróżował do Hongkongu w celach biznesowych jako prawnik w prywatnej praktyce. To właśnie tam, w 1964 lub 1965 roku, w koktajlowym lounge „The Den” w hotelu Hongkong Hilton, poznał Mariannę Liu – hostessę młodszą od niego o około dwie dekady. Jak podają biografowie, m.in. Roger Stone (Nixon’s Secrets) i John A. Farrell (Richard Nixon: The Life), ich spotkania miały miejsce w 1964, 1965 i 1966 roku. W 1967 roku, gdy Liu była hospitalizowana, Nixon przesłał jej kwiaty – gest, który wzbudził zainteresowanie mediów.
Liu w różnych wywiadach przedstawiała sprzeczne wersje wydarzeń, raz określając się jako hostessę, innym razem jako przewodniczkę turystyczną. Twierdziła, że miała z Nixonem „wiele randek” i tańczyła z nim na jachcie, a on nalegał na prywatne spotkania pomimo jej ostrzeżeń. Te nieścisłości, opisane m.in. w „New York Times” (1976), stały się pożywką dla spekulacji.
13 listopada 1964 r. Richard Nixon w drodze do Japonii i Hongkongu
Plotki o Romansie: Fakty kontra Sensacja
W 1976 roku tabloid „National Enquirer” opublikował dwuczęściowy cykl artykułów, sugerując, że relacja Nixona i Liu miała charakter seksualny. Liu zaprzeczyła tym doniesieniom i pozwała gazetę, ale sprawa zakończyła się ugodą pozasądową.
Dziennikarz śledczy Anthony Summers w The Arrogance of Power sugeruje, że Liu mogła wycofać pozew z obawy przed ujawnieniem szczegółów, choć nie potwierdza jednoznacznie intymnego charakteru ich relacji. John Sears, doradca Nixona, żartobliwie zauważył: „Widział ją za każdym razem, gdy przejeżdżał przez Hongkong, i przejeżdżał przez Hongkong za każdym razem, gdy przejeżdżał przez Azję” (Stone, 2014). Sam Nixon konsekwentnie zaprzeczał romansowi, podobnie jak Liu, która po jego śmierci w 1994 roku odwiedzała jego grób, co może wskazywać na osobistą więź. Jednak brak twardych dowodów pozostawia tę kwestię otwartą.
Artykuł o rzekomym romansie Nixona z Liu w National Enquirer
Nixon: Geniusz Polityczny z Cieniem Autodestrukcji
Nixon był postacią pełną sprzeczności: strategiczny geniusz, który otworzył USA na Chiny w 1972 roku, ale też człowiek skłonny do autodestrukcji, czego dowodem jest afera Watergate. Czy nie dostrzegał ryzyka spotkań z Liu? Jego wychowanie w konserwatywnym środowisku kwakrów i ponad 50-letnie małżeństwo z Pat Nixon bez poważnych skandali obyczajowych sugerują, że nie był typem „łowcy kobiet” w stylu Kennedy’ego czy Clintona. Jak zauważają biografowie, Nixon był sztywny i niezręczny w kontaktach osobistych, niezależnie od płci rozmówcy, co kontrastowało z jego politycznym błyskotliwością.
Richard i Pat Nixon
FBI i CIA: Zimnowojenna Paranoja
Relacja Nixona z Liu wzbudziła zainteresowanie FBI, które obawiało się, że młoda hostessa może być agentką chińskiego wywiadu. Jak podaje „New York Times” (1976), FBI prowadziło dochodzenie, ale nie znalazło dowodów na szpiegostwo, intymne relacje czy zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Na prośbę CIA brytyjskie MI6 prowadziło w Hongkongu całodobową obserwację Nixona, w tym tajne fotografowanie, z powodu podejrzeń wobec Liu (Stone, 2014).
Richard Nixon w Chinach
Dlaczego ta znajomość wzbudziła takie obawy? Klucz leży w kontekście zimnej wojny:
1. Hongkong jako Wywiadowcze Epicentrum: W latach 60. XX wieku ta multikulturowa kolonia brytyjska była miejscem intensywnej aktywności szpiegowskiej. Graniczące z komunistycznymi Chinami miasto przyciągało CIA, MI6, FBI oraz chiński MSS. Biznesmeni, hostessy czy dziennikarze często – świadomie lub nie – stawali się pośrednikami w przekazywaniu informacji.
2. „Honey Trap” jako Standard Wywiadu: Atrakcyjna kobieta pracująca w branży rozrywkowej była w oczach służb idealnym profilem do operacji typu „honey trap” – uwodzenia w celu zdobycia informacji lub materiałów kompromitujących. Nawet jeśli Liu nie była agentką, jej chińskie pochodzenie i kontakty z Nixonem wystarczały, by wzbudzić podejrzenia.
3. Nixon jako Cel Wywiadowczy: Choć w 1966 roku Nixon nie pełnił funkcji publicznych, jako były wiceprezydent i potencjalny kandydat na prezydenta był „aktywem wysokiej wartości”. Wywiady zakładały, że nawet przypadkowe rozmowy mogą ujawnić cenne informacje, np. o strategii Partii Republikańskiej lub wojnie w Wietnamie.
4. Logika „Braku Przypadków”: W zimnowojennej mentalności każde spotkanie było potencjalnie zaaranżowane. Wywiady zakładały, że przeciwnik planuje kilka kroków naprzód, a przypadkowe kontakty – zwłaszcza w miejscach takich jak Hongkong – mogły być elementem gry wywiadowczej.
Historia Nixona i Liu pozostaje enigmą. Bez dowodów na romans czy szpiegostwo, ich relacja mogła być jedynie niewinną przyjaźnią, która w realiach zimnej wojny nabrała podejrzanego charakteru. Pokazuje to, jak paranoja epoki wpływała na percepcję osobistych kontaktów i jak łatwo plotki mogły eskalować w atmosferze politycznej nieufności.
Hongkong w latach 60. XX wieku
Źródła i inspiracje:
John A. Farrell, Richard Nixon: The Life, 2017
Roger Stone, Nixon’s Secrets, 2014
Anthony Summers, The Arrogance of Power, 2000
New York Times, F.B.I. Investigated Hong Kong Woman Friend of Nixon in’60’s to Determine if She Was Foreign Agent, 1976
Płk Choi Chang-sik – jedna z najbardziej tragicznych postaci wojny koreańskiej
W nocy z 27 na 28 czerwca 1950 roku, w pierwszych dniach wojny koreańskiej, most Hangang w Seulu stał się miejscem jednej z największych tragedii początku konfliktu. Około godziny 2:30 nad ranem, w chaosie ucieczki przed nacierającymi wojskami Korei Północnej, armia południowokoreańska wysadziła most, nie ostrzegając tysięcy cywilów, którzy próbowali przedostać się na południe. Zginęło od 200 do nawet 1000 osób, a pułkownik Choi Chang-sik, który nadzorował detonację, stał się kozłem ofiarnym narodowej traumy. Co wydarzyło się tamtej nocy i dlaczego ta tragedia wciąż budzi emocje?
Zniszczony most Hangang
Wojna koreańska rozpoczęła się 25 czerwca 1950 roku, gdy Korea Północna zaatakowała Południe. W ciągu zaledwie trzech dni Seul znalazł się na skraju upadku. Mieszkańcy stolicy, w panice, masowo uciekali na południe, a most Hangang stał się wąskim gardłem dla tłumów uchodźców. Armia południowokoreańska, w odwrocie i obawie przed infiltracją wroga, otrzymała rozkaz zniszczenia mostu, aby spowolnić natarcie. Decyzja zapadła w chaosie – linie dowodzenia były zerwane, komunikacja niemal nie istniała, a czas uciekał. Pułkownik Choi Chang-sik, oficer wojsk inżynieryjnych, otrzymał zadanie wykonania detonacji. Około 2:30 w nocy ładunki wybuchowe zostały odpalone. Most runął, a wraz z nim setki cywilów, którzy w ciemności próbowali uciec przed wojną. Dokładna liczba ofiar pozostaje nieznana – szacunki wahają się od 200 do 1000 osób, ale wielu ciał nigdy nie odnaleziono. Tragedia wstrząsnęła społeczeństwem, które w obliczu klęski militarnej szukało odpowiedzi na pytanie: kto zawinił?
Uchodźcy przechodzą przez tymczasową kładkę w pobliżu zniszczonego mostu
Choi Chang-sik stał się centralną postacią tej tragedii, choć nie działał samodzielnie. Rozkaz wysadzenia mostu pochodził od wyższego dowództwa, prawdopodobnie od generała Chae Byung-duka, szefa sztabu armii. Jednak w chaosie wojny, gdzie każdy szukał winnego, to Choi został obarczony odpowiedzialnością. Głównym zarzutem był brak ostrzeżenia dla cywilów, co doprowadziło do masakry. Ale czy można winić pojedynczego oficera, działającego w panice, bez jasnych wytycznych i w sytuacji, gdy komunikacja była w rozsypce? Proces Choi był błyskawiczny i miał charakter pokazowy. 11 września 1950 roku, zaledwie dwa i pół miesiąca po tragedii, pułkownik został skazany przez sąd wojskowy i rozstrzelany. Egzekucja miała uspokoić opinię publiczną i pokazać, że armia „kontroluje sytuację”. W rzeczywistości Choi stał się kozłem ofiarnym – jednostką, na którą zrzucono winę za szersze niepowodzenia armii i państwa. Mechanizm kozła ofiarnego to znany od wieków sposób radzenia sobie z traumą zbiorową. W sytuacjach kryzysu, takich jak utrata stolicy w trzy dni czy śmierć setek cywilów, społeczeństwo potrzebuje konkretnego „winowajcy”. Chaos, niekompetencja systemu czy błędy dowództwa są zbyt skomplikowane, by je szybko osądzić. Łatwiej wskazać jednostkę – w tym przypadku Choi Chang-sika – i „ukarać” ją, przywracając iluzję sprawiedliwości. Armia zyskała na tym w kilku aspektach:
Ochrona wizerunku: Wskazując Choi jako winnego, dowództwo uniknęło odpowiedzialności za chaos odwrotu, brak planów ewakuacji cywilów i fatalną logistykę.
Iluzja porządku: Egzekucja pokazała, że armia „karze błędy”, co miało uspokoić społeczeństwo i utrzymać wiarę w instytucje.
Emocjonalne katarsis: Rodziny ofiar, pogrążone w żałobie, mogły poczuć, że „sprawiedliwość” została wymierzona, co pozwoliło złagodzić gniew wobec armii.
Państwo również odniosło korzyści. W czerwcu 1950 roku Korea Południowa była na skraju upadku. Rozliczenie „sprawcy” tragedii pomogło utrzymać morale społeczeństwa i wiarę w to, że rząd „działa”. Co więcej, poświęcenie Choi chroniło mit armii jako „obrońcy narodu” – fundamentu południowokoreańskiej tożsamości narodowej.
Kwiecień 1958 r. Odbudowa mostu Hangang.
W 1964 roku, czternaście lat po egzekucji, rząd Korei Południowej pośmiertnie zrehabilitował Choi Chang-sika. Była to część szerszego procesu „odwilży” po obaleniu prezydenta Rhee Syng-mana w 1960 roku. Rehabilitacja była symbolicznym gestem, który pośrednio przyznawał, że egzekucja Choi była bardziej politycznym rytuałem niż sprawiedliwym osądem. Jednak, jak to często bywa w takich przypadkach, państwo nie nazwało rzeczy po imieniu – nie przyznało, że Choi został poświęcony, by zmyć hańbę z armii i rządu. Dopiero w 2013 roku, na Narodowym Cmentarzu w Seulu umieszczono tablicę pamiątkową Choi Chang-sika w specjalnej kaplicy dla par – w ten sposób uhonorowano jego pamięć.
Tragedia mostu Hangang nie jest odosobniona. Mechanizm kozła ofiarnego pojawiał się wielokrotnie w historii:
Sprawa Dreyfusa (Francja, 1894): Alfred Dreyfus, żydowski oficer, został niesłusznie skazany za zdradę, by ukryć niekompetencję armii francuskiej. Jego rehabilitacja po latach była wynikiem społecznej walki o sprawiedliwość.
Czystki stalinowskie (ZSRR, lata 30. XX wieku): Dowódcy wojskowi, jak marszałek Tuchaczewski, byli obwiniani za klęski militarne, choć winny był system i brak przygotowania.
USS Indianapolis (USA, 1945): Kapitan Charles McVay został kozłem ofiarnym za zatopienie okrętu, choć nie miał wpływu na brak eskorty czy informacji wywiadowczych. Zrehabilitowano go dopiero w 2000 roku.
Kapitan Charles McVay
Wysadzenie mostu Hangang to nie tylko tragedia wojny koreańskiej, ale także przypomnienie, jak łatwo w chaosie kryzysu szuka się prostych odpowiedzi i winnych. Pułkownik Choi Chang-sik, wykonując rozkaz w dramatycznych okolicznościach, stał się ofiarą mechanizmu, który miał chronić instytucje kosztem jednostki. Jego historia pokazuje, że w czasach wojny prawda i sprawiedliwość często ustępują miejsca politycznej konieczności. Rehabilitacja po latach była krokiem w stronę naprawy krzywd, ale nie zatarła bólu rodzin ofiar ani goryczy związanej z chaosem tamtych dni.
Uśmiech Japończyków fascynuje i dzieli: Hearn gloryfikował go jako symbol dobroci, Perkitny i Mroczkiewicz widzieli w nim grymas obłudy. Mit „Krainy Uśmiechu” przetrwał dzięki marketingowi i tęsknocie za harmonią. Rzeczywistość jest bardziej złożona: uśmiech często służy utrzymaniu społecznej harmonii (wa), nawet kosztem indywidualnej autentyczności (honne).
Uśmiech, który ukształtował wizerunek narodu
Japoński uśmiech od ponad wieku fascynuje zachodnią wyobraźnię, pełniąc rolę soczewki, przez którą postrzegana jest Japonia. Od końca XIX wieku, gdy Japonia otworzyła swoje drzwi na świat w epoce Meiji, aż po dzień dzisiejszy, uśmiech ten był przedmiotem interpretacji, romantyzacji i krytyki ze strony podróżników, pisarzy i badaczy.
Pierwsi zachodni goście, tacy jak Lafcadio Hearn¹, opisywali Japonię jako „świat istot małych, ale z wyglądu dobrych, które uśmiechają się do ciebie przyjaźnie i życzliwie” (Lafciado Hearn, „Lotus. Rzut oka na nieznaną Japonię”). Ta wyidealizowana wizja przyczyniła się do powstania mitu Japonii jako krainy harmonii, estetyki i spokojnej odmienności – narracji, która wciąż utrzymuje się w kulturze popularnej. Jednak inne głosy, jak te naszych podróżników Perkitnego i Mroczkiewicza² w ich XX-wiecznej relacji podróżniczej Okrążmy świat raz jeszcze, przedstawiły diametralnie odmienny obraz, opisując japońskie uśmiechy jako „obłudne grymasy” i nazywając Japonię „Krainą Grymasu” zamiast „Krainą Uśmiechu”.
Dlaczego te dwa spojrzenia tak bardzo się różnią? I dlaczego to romantyczna wizja Hearna, a nie trzeźwa krytyka Perkitnego i Mroczkiewicza, zdominowała międzynarodowy wizerunek Japonii? W tym artykule przyjrzymy się historycznym, kulturowym i psychologicznym wymiarom japońskiego uśmiechu, analizując, jak powstał mit „Krainy Uśmiechu”, jak współgra on z japońską praktyką tatemae i co nauka mówi o tej złożonej formie ekspresji. Spróbujemy odpowiedzieć na pytanie: czy japoński uśmiech to wyraz serdeczności, czy raczej maska skrywająca prawdziwe emocje?
Lafacaido Hearn (1850-1904) z żoną i synem
Romantyzm Hearna: Mit „łagodnej Japonii”
Lafcadio Hearn, piszący w latach 90. XIX wieku, był jednym z pierwszych zachodnich autorów, którzy ukształtowali obraz Japonii w oczach Zachodu. Jego książki, takie jak Glimpses of Unfamiliar Japan (1894), były poetyckimi opowieściami o kraju, który dla zachodniego czytelnika był egzotyczną nowością. W epoce Meiji Japonia przechodziła gwałtowną modernizację, a jednocześnie prezentowała się światu jako naród cywilizowany, lecz odmienny.
Hearn, zafascynowany japońską kulturą, widział w niej antytezę „brutalnego” Zachodu – industrialnego, zmechanizowanego i pełnego konfliktów. W jego oczach japoński uśmiech był symbolem łagodności, uprzejmości i harmonii. „Świat istot małych, ale z wyglądu dobrych” – pisał, dostrzegając w uśmiechu potwierdzenie swojej wizji Japonii jako miejsca, gdzie estetyka i rytuał idą w parze z ludzką dobrocią. Hearn nie był chłodnym obserwatorem.
Jego podejście można nazwać poetycką antropologią – bardziej mitologizował, niż analizował. Efekt halo³ odegrał tu kluczową rolę: piękno japońskich krajobrazów, harmonia rytuałów i delikatność gestów prowadziły Hearna do wniosku, że ludzie muszą być równie „doskonali”. Uśmiech idealnie wpisywał się w tę narrację – był dowodem na serdeczność Japończyków i ich odmienność od „surowej” Europy. Hearn chciał widzieć w Japonii utopię, a jego romantyczne opisy trafiały na podatny grunt wśród zachodnich czytelników, głodnych egzotycznych opowieści.
Perkitny i Mroczkiewicz
Perkitny i Mroczkiewicz: Demitologizacja uśmiechu
Na drugim biegunie znajdują się Perkitny i Mroczkiewicz, autorzy Okrążmy świat raz jeszcze. Ich relacja z Japonii jest ostra, ironiczna i pozbawiona sentymentalizmu. „Uśmiechamy się jak one, bo przecież tak wypada, lecz czujemy wyraźnie, że nasze uśmiechy są tak samo obłudne jak ich ugrzecznione, do grymasu podobne uśmieszki” (tom 2, str. 61) – pisali, kwestionując autentyczność japońskiego uśmiechu.
Nazwanie Japonii „Krainą Grymasu” zamiast „Krainą Uśmiechu” to nie tylko chwyt retoryczny, ale też próba przełamania mitu stworzonego przez wcześniejszych podróżników. Ich obserwacja jest bliższa japońskiej koncepcji tatemae – praktyki maskowania prawdziwych uczuć (honne) na rzecz społecznej harmonii. W odróżnieniu od Hearna, Perkitny i Mroczkiewicz przyjęli reporterskie podejście, nastawione na kontrast i demitologizację. Nie starali się sprzedać czytelnikowi romantycznej wizji Japonii, lecz pokazać jej złożoność i niuanse. Ich opis uśmiechu jako „obłudnego” czy „grymasu” wskazuje na świadomość, że w japońskiej kulturze uśmiech bywa narzędziem społecznym, a niekoniecznie wyrazem szczerej radości.
To spojrzenie jest mniej atrakcyjne dla masowego odbiorcy – nie pasuje do folderów turystycznych ani do wyobrażeń o „egzotycznym raju”. Jednak w swojej trzeźwości i ironii jest bliższe współczesnemu rozumieniu japońskich norm społecznych.
Dlaczego wygrał mit Hearna?
Romantyczna wizja Japonii jako „Krainy Uśmiechu” przetrwała ponad wiek, podczas gdy krytyczne spojrzenie Perkitnego i Mroczkiewicza pozostało na marginesie. Dlaczego? Można wskazać kilka kluczowych czynników:
1. Efekt pierwszeństwa: Pierwsze spójne relacje o Japonii, autorstwa Hearna, Isabel Bird czy Rutherforda Alcocka, ukształtowały kanon postrzegania japońskiego uśmiechu jako wyrazu „naturalnej uprzejmości”. Kolejne, bardziej krytyczne głosy musiały zmierzyć się z już ugruntowanym obrazem. Zmiana schematu myślowego wymaga od odbiorcy wysiłku, co sprawia, że nowe interpretacje rzadziej zyskują popularność.
2. Self-orientalism i nihonjinron: W XX wieku sami Japończycy, w ramach ruchu nihonjinron (teorie o wyjątkowości Japończyków), zaczęli promować obraz „Krainy Uśmiechu”. W folderach turystycznych, filmach i reklamach eksponowano wizerunek uśmiechniętych maiko, uprzejmych kelnerów i harmonijnych krajobrazów. Ten „autoorientalizm” wzmacniał mit Hearna, czyniąc go częścią japońskiej tożsamości narodowej.
3. Marketing turystyczny: Uśmiechnięta Japonia to towar eksportowy. Obraz uśmiechniętej maiko w kimonie sprzedaje Kioto lepiej niż zmęczona kelnerka, która zmaga się z presją tatemae. W dobie globalnego turystyki Japonia stała się marką, a „Kraina Uśmiechu” to łatwiejszy produkt niż „Kraina Grymasu”.
4. Psychologiczna wygoda: Romantyczny obraz Japonii jest przyjemniejszy dla odbiorców – zarówno na Zachodzie, jak i w samej Japonii. Krytyczne analizy, takie jak te o „smile mask syndrome”³, wymagają konfrontacji z niewygodnymi prawdami o presji społecznej i emocjonalnym wysiłku. Ludzie wolą opowieści o harmonii niż o konfliktach wewnętrznych.
Tatemae i nauka: Uśmiech jako maska
Współczesne badania nad japońską kulturą i psychologią rzucają światło na to, co Perkitny i Mroczkiewicz dostrzegli intuicyjnie: japoński uśmiech często pełni funkcję tatemae – społecznej maski, która skrywa prawdziwe uczucia (honne) na rzecz harmonii. Nauka potwierdza, że w tzw. kulturach wysokokontekstowych, takich jak Japonia, istnieje silny nacisk na tłumienie negatywnych emocji i eksponowanie pozytywnych, szczególnie w sytuacjach hierarchicznych lub publicznych. Kilka kluczowych ustaleń:
1. Maskowanie emocji: Badania nad mikroekspresjami, zainspirowane pracami Paula Ekmana, pokazują, że Japończycy częściej ukrywają prawdziwe emocje za uśmiechem. Na przykład „gaszenie” sygnałów w oczach (tzw. uśmiech Duchenne’a, który angażuje mięśnie wokół oczu) jest w Japonii powszechne, gdy uśmiech ma pełnić funkcję społeczną, a nie odzwierciedlać radość.
2. Smile mask syndrome: Termin ukuty przez Makoto Natsume w 1983 roku, choć nie jest oficjalną diagnozą w DSM ani ICD, dobrze opisuje problemy psychiczne i somatyczne wynikające z długotrwałego, wymuszonego uśmiechania się, szczególnie w sektorze usług. Badania nad „emotional labor” (emocjonalną pracą) w Japonii potwierdzają, że ciągłe udawanie uprzejmości może prowadzić do stresu, wypalenia zawodowego, a nawet objawów takich jak bóle głowy czy napięcie mięśniowe.
3. Normy ekspresji: Antropologiczne analizy wskazują, że japońska kultura ceni harmonię społeczną ponad indywidualną ekspresję. Uśmiech jest narzędziem utrzymania tej harmonii, zwłaszcza w sytuacjach formalnych lub usługowych.
Hearn nie był jednak całkowicie w błędzie. W mniej formalnych kontekstach japoński uśmiech może być szczery, a kultura japońska rzeczywiście kładzie nacisk na estetykę i uprzejmość, co Hearn uchwycił. Klucz leży w kontekście: Hearn widział to, co Japończycy chcieli pokazać Zachodowi w okresie Meiji, gdy budowali wizerunek nowoczesnego, cywilizowanego narodu.
Historyczny kontekst: Uśmiech w epoce Meiji
Epoka Meiji (1868–1912) była czasem, gdy Japonia świadomie konstruowała swój wizerunek na arenie międzynarodowej. Po wiekach izolacji kraj chciał pokazać się jako nowoczesny, ale jednocześnie wyjątkowy. Uśmiech, jako symbol uprzejmości i harmonii, idealnie wpisywał się w tę strategię. Pierwsi zachodni podróżnicy, jak Hearn czy Isabella Bird, byli zapraszani do Japonii i pokazywano im to, co miało potwierdzić obraz „łagodnego narodu”. Ich relacje, choć piękne, były w dużej mierze produktem tego, co Japończycy chcieli pokazać, a Zachód chciał zobaczyć.
W tym kontekście krytyczne spojrzenie Perkitnego i Mroczkiewicza, choć bardziej trzeźwe, nie miało szans na szeroką popularność. Ich ironiczne opisy, choć bliższe rzeczywistości, burzyły wygodny mit i wymagały od czytelników zmiany perspektywy. W efekcie ich głos pozostał na marginesie, podczas gdy romantyczna narracja Hearna stała się kanonem.
Jedyna fotografia z Japonii zamieszczona w książce Tadeusza Perkitnego „Okrążmy świat raz jeszcze”
Współczesny uśmiech: Między mitem a rzeczywistością
Dziś japoński uśmiech wciąż jest przedmiotem fascynacji i debat. W popkulturze i marketingu turystycznym dominuje Hearnowski obraz „Krainy Uśmiechu” – uśmiechnięte hostessy, uprzejme kelnerki i serdeczne powitania w hotelach. Jednak w analizach międzykulturowych i psychologicznych coraz częściej pojawia się perspektywa Perkitnego i Mroczkiewicza. „Smile mask syndrome” czy badania nad tatemae pokazują, że uśmiech w Japonii to nie tylko wyraz radości, ale też społeczne narzędzie, które może mieć swoje koszty.
W globalnym wizerunku Japonii wciąż przeważa filtr Hearna – piękny, harmonijny i egzotyczny. Jednak w miarę jak świat staje się bardziej świadomy złożoności kultur, krytyczne spojrzenie na japoński uśmiech zyskuje na znaczeniu. Być może przyszłość przyniesie bardziej zbalansowaną perspektywę, która połączy romantyzm Hearna z trzeźwością Perkitnego i Mroczkiewicza. Japoński uśmiech to zjawisko złożone, które nie daje się sprowadzić do jednej interpretacji. Hearn widział w nim serdeczność i potwierdzenie swojej wizji „łagodnej Japonii”, podczas gdy Perkitny i Mroczkiewicz dostrzegli maskę – element tatemae, który skrywa prawdziwe emocje.
Nauka zdaje się wspierać bardziej krytyczne spojrzenie, wskazując na rolę uśmiechu jako narzędzia społecznego, szczególnie w kulturze ceniącej harmonię ponad indywidualizm. Jednak romantyczny mit Hearna przetrwał dzięki swojej prostocie, atrakcyjności i wsparciu japońskiego marketingu. Prawda leży gdzieś pośrodku: japoński uśmiech może być szczery, ale często jest maską, której noszenie ma swoje koszty. Rozumienie tego wymaga od nas porzucenia łatwych stereotypów i spojrzenia na Japonię z większą empatią i ciekawością. Czy następnym razem, gdy zobaczymy uśmiechniętą maiko lub uprzejmego kelnera, będziemy w stanie dostrzec zarówno piękno, jak i trud ukryty za tym gestem?
Perkitny i Mroczkiewicz w podróży dookoła świata
¹ Lafcadio Hearn (1850–1904), znany też jako Koizumi Yakumo, był pisarzem, dziennikarzem i etnografem grecko-irlandzkiego pochodzenia, który po osiedleniu się w Japonii w 1890 roku stał się jednym z pierwszych zachodnich interpretatorów jej kultury. Jego poetyckie dzieła, jak Glimpses of Unfamiliar Japan, romantyzowały Japonię, przedstawiając ją jako krainę harmonii i egzotyki. Zafascynowany estetyką i tradycjami, Hearn przyczynił się do stworzenia mitu „łagodnej Japonii”, choć jego obserwacje, np. o uśmiechu Japończyków, bywały bardziej idealizujące niż analityczne.
² Tadeusz Perkitny (1902–1986) i Leon Mroczkiewicz (1900–1971), absolwenci Wydziału Rolno-Leśnego Uniwersytetu Poznańskiego, byli polskimi leśnikami i podróżnikami, którzy wyruszyli w podróż dookoła świata w latach 1926–1930. Zaczęli 11 września 1926 roku w Poznaniu, mając tylko 100 złotych, aparat fotograficzny, słoik powideł, kiszone ogórki i mapę wyrwaną z atlasu. Przemierzyli ponad 88 tys. km, odwiedzając ponad 40 krajów, m.in. Szwecję, Francję, Brazylię, Argentynę, Chile, Indochiny, Hong Kong i Japonię, zarabiając na życie różnymi pracami, np. zakładając studio fotograficzne w Brazylii. Podróż zakończyli 18 lutego 1930 roku, wracając do Poznania fordem T z Casablanki. Ich przygody, opisane w książce Okrążmy świat raz jeszcze, stały się inspiracją dla wielu pokoleń
³ Efekt halo to zjawisko psychologiczne, w którym jedna pozytywna cecha, np. uroda czy uprzejmość, wpływa na przypisywanie innych pozytywnych cech osobie lub obiektowi. W przypadku Japonii Hearna piękno kultury prowadziło do założenia o serdeczności Japończyków. Może to jednak prowadzić do stereotypów i uproszczeń.
⁴ Smile mask syndrome (jap. sumairu kamen shōkōgun) to termin ukuty w Japonii przez Makoto Natsume około 1983 roku, opisujący psychiczne i somatyczne problemy wynikające z długotrwałego, wymuszonego uśmiechania się, zwłaszcza w pracy usługowej. Obejmuje objawy takie jak stres, wypalenie zawodowe czy bóle mięśniowe spowodowane tłumieniem prawdziwych emocji na rzecz tatemae (społecznej maski). Choć nie jest to oficjalna diagnoza medyczna, odzwierciedla presję kulturową na utrzymywanie uprzejmości w Japonii.
⁵ Uśmiech Duchenne’a to szczery uśmiech angażujący mięśnie ust i oczu, tworzący „kurze łapki”. W odróżnieniu od nieszczerego uśmiechu, w Japonii bywa rzadszy w sytuacjach tatemae, gdzie uśmiech jest maską. Nazwany na cześć neurologa Guillaume’a Duchenne’a.
Źródła i inspiracje:
Tadeusz Perkitny, Okrążmy świat raz jeszcze, Wyd. Zysk i S-ka
Lafcadio Hearn, Glimpses of Unfamiliar Japan (1894)
Lafcadio Hearn, Japonja, Wydawnictwo Bibljoteki Groszowej (1927)
W sercu Edo, dzisiejszego Tokio, przez ponad dwa wieki istniała Yoshiwara – dzielnica uciech, która była czymś więcej niż tylko miejscem prostytucji. Założona w 1617 roku przez siogunat Tokugawa, otoczona murami i dostępna przez jedną główną bramę (Ōmon), była symbolem kontroli społecznej i jednocześnie moralnej dwulicowości ówczesnej Japonii. Choć oficjalnie kraj kierował się konfucjańską moralnością – posłuszeństwem, cnotą i hierarchią – Yoshiwara działała jako legalny wyjątek, gdzie zasady te można było łamać, ale dyskretnie. Ta historia hipokryzji, naznaczona cierpieniem tysięcy kobiet, odbija się echem nawet we współczesnej Japonii, która wciąż zmaga się z rozliczeniem przeszłości.
Yoshiwara, ok. 1910 r.
Yoshiwara powstała jako odpowiedź na chaos nielegalnej prostytucji w Edo. Siogunat Tokugawa stworzył licencjonowaną dzielnicę uciech (yūkaku), by ograniczyć „społeczne zamieszanie” i scentralizować handel ciałami kobiet. Dzielnica, odgrodzona murami, działała pod ścisłym nadzorem: klienci byli rejestrowani, a kobiety – teoretycznie – nie mogły jej opuszczać bez pozwolenia. To był mechanizm doskonały: zaspokajał potrzeby mężczyzn, generował zyski i pozwalał utrzymać pozory moralnego porządku. Na szczycie tej machiny znajdowały się oiran – ekskluzywne kurtyzany, które uosabiały estetykę epoki Edo. Wykształcone w poezji, muzyce, kaligrafii i ceremonii herbacianej, były nie tylko obiektami pożądania, ale też artystkami i towarzyszkami elit – samurajów, kupców, poetów. Ich barwne kimona i misternie upięte fryzury stały się ikonami kultury ukiyo-e. Jednak pod tą fasadą piękna kryła się brutalna prawda: oiran, podobnie jak inne kobiety w Yoshiwarze, były więźniarkami systemu, sprzedawanymi w dzieciństwie, często bez szans na wolność.
Yoshiwara, ok. 1910 r.
Społeczeństwo Edo opierało się na konfucjańskich ideałach: posłuszeństwie kobiet wobec mężczyzn, cnocie, powściągliwości i hierarchii. Jednak te same elity, które głosiły moralność za dnia, nocami odwiedzały Yoshiwarę. Było to miejsce, gdzie samuraj mógł wyznać miłość oiran, której nigdy nie zdobędzie, a kupiec – zwykle poniżany przez samurajów – mógł poczuć się panem sytuacji, płacąc za usługi. Oiran, choć zniewolone, w rozmowach i poezji mogły czasem dominować, co dawało iluzję odwrócenia ról społecznych. Yoshiwara była swoistym teatrem emocji – miejscem, gdzie mężczyźni kupowali nie tylko seks, ale też iluzję wolności od sztywnych norm. Społeczeństwo stworzyło „moralną strefę cienia”: legalną, ale wstydliwą, akceptowaną, ale niegodną chwalenia. Wielu samurajów używało fałszywych nazwisk, by ukryć swoje wizyty, mimo że były one dozwolone. „Wszyscy to robią, ale lepiej, żeby nikt nie widział, że ja” – ta maksyma doskonale oddaje hipokryzję epoki.
Yoshiwara, ok. 1910 r.
Pod powierzchnią wyrafinowanej estetyki Yoshiwary kryła się tragedia kobiet, w tym oiran, które były jej symbolem. Sprzedawane w dzieciństwie, często z ubogich rodzin wiejskich, trafiały do domów publicznych z długami, których nigdy nie były w stanie spłacić. Ich życie było naznaczone wykorzystywaniem seksualnym, przemocą fizyczną ze strony klientów i właścicieli, a także psychicznym wyniszczeniem. Samotność była wszechobecna – mimo pozornej roli towarzyszek elit, oiran nie miały prawdziwych relacji ani wolności wyboru. Choroby weneryczne, takie jak syfilis, były plagą Yoshiwary, szczególnie w czasach przed nowoczesną medycyną. Wiele kobiet cierpiało na chroniczne choroby, które prowadziły do przedwczesnej śmierci, często w wieku 20–30 lat. Problemy psychiczne – depresja, poczucie beznadziei, a czasem samobójstwa – były równie powszechne, choć rzadko dokumentowane. Oiran, mimo swojego statusu, nie były wyjątkiem: ich „przywileje” w postaci edukacji czy luksusowych kimon były jedynie narzędziami do zwiększenia ich wartości na rynku, nie zaś oznaką wolności czy szacunku.
Główna brama prowadząca do Yoshiwary
Los kobiet w Yoshiwarze, zarówno oiran, jak i niższych rangą prostytutek, był powszechnie ignorowany. Po śmierci wiele z nich chowano na cmentarzu Jōkan-ji, w cieniu popularnej świątyni Sensō-ji. Dziś cmentarz ten pozostaje niemal zapomniany, rzadko odwiedzany przez turystów, którzy tłumnie zwiedzają pobliską świątynię. Społeczeństwo Edo traktowało Yoshiwarę jako kulturową perłę: inspirację dla artystów, poetów i twórców ukiyo-e. Nikt nie nazywał jej „piekłem kobiet” – zamiast tego fetyszyzowano jej estetykę, ignorując cierpienie. To, co dla elit było „rajem rozkoszy”, dla kobiet było więzieniem.
Cmentarz Jōkan-ji w Tokio
Po restauracji Meiji (1868) Yoshiwara stopniowo traciła znaczenie, a po delegalizacji prostytucji w 1958 roku stała się reliktem przeszłości. Jednak współczesna Japonia wciąż nie rozliczyła się z jej dziedzictwem. W kulturze popularnej oiran są idealizowane jako ikony piękna i wyrafinowania, a ukiyo-e z ich wizerunkami zdobią muzea i galerie. Rzadko mówi się o cierpieniu kobiet, które były trybikami w tej machinie. Zamiast pomników czy publicznych debat, Japonia często wybiera milczenie lub racjonalizację: przedstawia Yoshiwarę jako szansę dla ubogich dziewcząt na awans społeczny, edukację czy ucieczkę od biedy. To jednak zakłamuje rzeczywistość – większość kobiet nie miała wyboru, a ich „edukacja” była jedynie narzędziem do zwiększenia ich wartości na rynku. Choć współcześni historycy i feministki podejmują temat, ich głos pozostaje marginalny wobec mainstreamowej narracji. Yoshiwara była nie tylko dzielnicą uciech, ale też lustrem, w którym odbijały się sprzeczności japońskiego społeczeństwa: konfucjańska moralność kontra ludzkie pragnienia, kontrola społeczna kontra potrzeba wolności, estetyka kontra cierpienie. Los oiran i innych kobiet – wykorzystywanych, samotnych, naznaczonych chorobami i krótkim życiem – przypomina o cenie, jaką płaciły za ten system. Choć minęły wieki, pytania, które rodzi Yoshiwara, pozostają aktualne. Jak daleko jesteśmy w stanie pójść, by zachować pozory moralności? I dlaczego łatwiej nam fetyszyzować przeszłość, niż zmierzyć się z jej cieniami?