Dlaczego podział Korei trwa do dziś, z tysiącami ludzi w północnokoreańskich obozach koncentracyjnych i południową potęgą K-dram i K-popu? Odpowiedź tkwi w psychice dwóch dyktatorów: Syngmana Rhee, konfucjańsko-chrześcijańskiego patriarchy, który masakrował opozycję na Jeju i Bodo, oraz Kim Ir-sena, twórcy ideologii dżucze i mitu o sobie jako zbawcy narodu. Obaj – ojciec-tyran i człowiek-bóg – karmili paranoję i mesjanizm, dzieląc ludzi na „czystych” i „zdradzieckich”. Ta podróż przez ich biografie pokazuje, jak wojna koreańska uwypukliła różnice w terrorze stosowanym przez dwóch pierwszych koreańskich przywódców.

Kiedy dziś patrzymy na Półwysep Koreański, widzimy kontrast tak ostry, że aż nierealny: z jednej strony nowoczesność, K-pop i neonowe światła Seulu, z drugiej obozy koncentracyjne, klęski głodu i defilady rakietowe. Wojna koreańska 1950–1953 została w zachodniej i koreańskiej pamięci zapisana jako klasyczna walka dobra ze złem, demokracji z totalitaryzmem, wolnego świata z komunistycznym potworem, podczas gdy w latach 1945–1950 oba reżimy różniły się wyłącznie stopniem stosowanego terroru. Na półwyspie nie istniały jeszcze wtedy „dwie Koree” w dzisiejszym rozumieniu. Istniały dwa brutalne, autorytarne projekty budowania państwa na gruzach japońskiej okupacji, dowodzone przez dwóch polityków, którzy mieli ze sobą zaskakująco wiele wspólnego: narcyzm, mesjanizm, paranoję, przekonanie o własnej nieomylności i gotowość do zabijania dziesiątek tysięcy ludzi w imię „ocalenia narodu”. Ten naród traktowali jak nieporadne dziecko, które trzeba prowadzić twardą ręką, bo samo nigdy nie dojdzie do celu.

Syngman Rhee – konfucjański ojciec-tyran w amerykańskim garniturze
Urodzony w 1875 roku w zubożałej arystokratycznej rodzinie yangban, Rhee już jako dziecko stracił ojca i wychowywał się w przekonaniu, że jest kimś wyjątkowym. W wieku 22 lat trafił do więzienia za działalność niepodległościową. Tam był torturowany. Kilkadziesiąt lat później, jako prezydent, z lubością stosował te same metody wobec swoich przeciwników. W więzieniu nawrócił się na chrześcijaństwo, ale nie było to chrześcijaństwo miłosierdzia. To była specyficznie koreańska, synkretyczna mieszanka konfucjanizmu i protestanckiego purytanizmu, w której Rhee widział siebie jako wybranego przez Boga (a właściwie: ważniejszego niż Bóg) zbawcę narodu.
W 1945 roku, w wieku 70 lat, wrócił do Korei z walizką dyplomów z Harvardu i Princeton oraz z błogosławieństwem Amerykanów. Dla niego historia była prosta: tylko on może uratować Koreę przed komunizmem. Wszyscy inni – lewica, centrowi politycy, a nawet umiarkowani konserwatyści – to potencjalni zdrajcy.

Jego rządy to klasyczny autorytarny patriarchat: policja i bojówki mordują dziesiątki tysięcy ludzi (masakra na wyspie Jeju 1948–1949: 30–60 tys. zabitych cywilów, masakra ligi Bodo 1950: 100-200 tys. ofiar), opozycja jest torturowana i zabijana, a każdy przejaw krytyki traktowany jest jak zdrada stanu.
W przeciwieństwie do Kima, Rhee nie fałszował historii na masową skalę – nie musiał. Miał amerykańskie bagnety, dolary i moralną legitymację „obrońcy wolnego świata”. CIA wiedziała o wszystkim i przymykała oczy, bo to „nasz sukinsyn”. W 1960 roku studenci w końcu powiedzieli dość. Rewolucja kwietniowa (blisko 200 zabitych przez policję, tysiące rannych) zmusiła Amerykanów do porzucenia starzejącego się dyktatora. Rhee uciekł na Hawaje, gdzie zmarł w 1965 roku w samotności i zapomnieniu. Dziś w Korei Południowej jest postacią niemal nieobecną – wspomina się go zdawkowo jako „pierwszego prezydenta”, bez entuzjazmu i bez pomników.

Kim Ir-sen – człowiek, który został bogiem
Kim urodził się w 1912 roku jako Kim Sung-ju w zwykłej chłopskiej rodzinie. Jego ojciec był ewangelickim chrześcijaninem, ale syn nigdy nie przejął wiary. Zamiast Boga w jego życiu pojawiła się inna obsesja – on sam. W latach 30. walczył (raczej symbolicznie) z Japończykami w Mandżurii. W 1945 roku wrócił do Korei jako 33-letni kapitan Armii Czerwonej z sowieckim błogosławieństwem. Nie był wybitnym ideologiem ani strategiem, ale miał jeden genialny talent – potrafił budować mity i zabijać każdego, kto mógłby je podważyć.
W ciągu kilku lat zlikwidował wszystkie konkurencyjne frakcje w partii (sowiecką, chińską, krajową), wymazał z historii wszystkich współautorów rewolucji i przepisał własną biografię: narodziny pod świętą górą Paektu, podwójna tęcza, cudowne dzieciństwo, heroiczne walki z Japończykami (w rzeczywistości większość wojny spędził w obozie szkoleniowym na Syberii). Powstała alternatywna rzeczywistość, w której nie ma historii Korei bez Kim Ir-sena. Jest tylko „mroczna epoka przed nim” i „jasna epoka jego chwały”.
W odróżnieniu od Rhee, Kim nie chciał być tylko ojcem-tyranem. Chciał być bogiem. Stworzył świecką religię z liturgią, rytuałami, dziesięcioma zasadami moralnymi, portretami w każdym domu, płaczem na zawołanie i ideologią dżucze, która formalnie głosiła samowystarczalność, a w praktyce absolutną podległość Wodzowi. Strach na Północy nie był tylko polityczny – był egzystencjalny. Zdrada ideologiczna, brak wystarczającej miłości do Przywódcy, nawet nieszczęście osobiste mogły być karane śmiercią trzech pokoleń rodziny.
Kim zmarł w 1994 roku, ale oficjalnie nigdy nie umarł – jest „Wiecznym Prezydentem”. Jego zabalsamowane ciało leży w pałacu Kumsusan i jest czczone jak relikwia.

Dwie twarze tego samego medalu
Podobieństwa są uderzające: obaj uważali się za jedynych zbawców narodu, obaj budzili i karmili strach, obaj eliminowali przeciwników z zimną krwią, obaj dzielili ludzi na „czystych” i „zdradzieckich”, obaj traktowali społeczeństwo jak niepełnoletnie dziecko.
Różnice były głównie w metodzie i w trwałości: Rhee – autorytarny patriarchat konfucjańsko-chrześcijański, wsparty bagnetami USA, Kim – totalitarna teokracja świecka, wsparta bagnetami ZSRR i Chin, a później tylko własną mitologią.
Rhee przegrał, bo jego system opierał się na strachu i policji – gdy policja przestała strzelać do studentów, system upadł w kilka miesięcy. Kim wygrał, bo jego system opierał się na „miłości” i wierze – nawet w najgorszym głodzie lat 90. (2–3 mln ofiar) ludzie bali się nie tylko kary, ale utraty sensu życia.
Dziedzictwo
Korea Południowa potrzebowała jeszcze dwóch dyktatur (Park Chung-hee i Chun Doo-hwan) i wiele tysięcy zabitych w walkach o demokrację, żeby w latach 80. w końcu stać się tym, czym jest dziś. Korea Północna nigdy nie musiała się zmieniać – jej system okazał się odporny nawet na klęski, które powinny go były zniszczyć.
W 1950 roku (wybuch wojny koreańskiej) na Półwyspie ścierały się dwa narcystyczne, paranoiczne, mesjanistyczne projekty „ocalenia narodu” przed samym sobą. Jeden nazywał się demokracją i nauczył się udawać, aż w końcu stał się prawdziwy. Drugi nazywał się komunizmem i udoskonalił sztukę udawania miłości tak bardzo, że do dziś trzyma 26 milionów ludzi w klatce.
Podobne artykuły: