Stare filmy mają swój urok, ale niektóre role potrafią dziś zaskoczyć. Azjatyccy bohaterowie grani przez białych aktorów w mocnym makijażu? To była codzienność Hollywood przez wiele dekad. Ówczesne decyzje obsadowe, zrozumiałe w kontekście tamtej epoki, ograniczały różnorodność na ekranie. Dziś oceniamy je inaczej niż kiedyś, bo branża filmowa ewoluuje razem ze społeczeństwem.

W 1956 roku Marlon Brando wystąpił w filmie Herbaciarnia „Pod Księżycem” w roli Okinawczyka o imieniu Sakini. Każdego dnia przed zdjęciami spędzał niemal dwie godziny w charakteryzacji: zmieniano kolor skóry, modelowano usta i brwi, stylizowano włosy, a najbardziej kontrowersyjnym elementem były protezy powiek mające nadać jego oczom „azjatycki wygląd”.
Dziś taka charakteryzacja budzi oczywiste kontrowersje. Warto jednak pamiętać, że nie była ona wyjątkiem, lecz normą w klasycznym Hollywood. Co ciekawe, w tym samym filmie rolę Kwiatu Lotosu zagrała japońska aktorka Michiko Kyō, nominowana za tę kreację do Złotego Globu. Hollywood potrafiło więc zatrudniać azjatyckich aktorów — byle nie na pierwszym planie.

Tradycja „żółtej maski”
Praktyka obsadzania białych aktorów w rolach Azjatów sięga początków amerykańskiego kina. Już od lat 1910. Europejczycy wcielali się w postacie Chińczyków i Japończyków, niemal zawsze w sposób stereotypowy: przesadna mimika, karykaturalna mowa ciała, „egzotyczna” obcość.
W 1944 roku Katharine Hepburn zagrała Chinkę — przywódczynię lokalnego ruchu oporu — w filmie Dragon Seed, opowiadającym o japońskiej okupacji Chin. Aktorka starała się naśladować maniery i gesty Chinek, jednak efekt został powszechnie uznany za sztuczny i nieprzekonujący.
Problemem nie był brak talentu Hepburn. Problemem było przekonanie Hollywood, że „prawdziwa” Azjatka nie jest w stanie unieść ciężaru głównej roli dla zachodniej widowni.

Jednym z najbardziej znanych przykładów tej logiki była obsada serialu Kung Fu. W rolę mnicha Shaolin — pół Chińczyka, pół Amerykanina — wcielił się David Carradine. Pierwotnie to Bruce Lee był autorem pomysłu i naturalnym kandydatem do tej roli. Ostatecznie jednak uznano, że jego akcent jest „zbyt azjatycki”, wcześniejsze role były zbyt dynamiczne, a przede wszystkim, że amerykańska publiczność nie zaakceptuje Azjaty jako głównego bohatera serialu. Carradine stał się ikoną, a Bruce Lee musiał czekać jeszcze kilka lat, by przebić się na własnych warunkach.

Szczególnie jaskrawym przykładem była rola pana Yunioshiego w filmie Śniadanie u Tiffany’ego. Mickey Rooney stworzył postać japońskiego fotografa jako zbiór krzykliwej karykatury: przerysowany akcent, niezdarność, groteskowe gesty. Dziś ta rola uchodzi za jeden z najbardziej kompromitujących przykładów stereotypizacji Azjatów w historii kina. Wówczas jednak była traktowana jako „niewinna komedia”.

Z dzisiejszej perspektywy łatwo ulec pokusie moralizowania. Tymczasem problem Hollywood nie polegał wyłącznie na rasizmie, lecz na czymś bardziej subtelnym — lęku przed obcością, która mogłaby przemówić własnym głosem.
Azjata mógł być egzotycznym tłem, postacią drugoplanową, komicznym dodatkiem lub mentorem bez erotyki. Nie mógł być natomiast pełnoprawnym nośnikiem emocji, pożądania i identyfikacji widza. Dlatego łatwiej było założyć „maskę” białemu aktorowi, niż oddać centrum narracji komuś naprawdę innemu.
Źródła i inspiracje:
- Matthew Polly, Bruce Lee. Życie, Wyd. Znak Literanova, 2019