Od Homera po Clausewitza wojna była przede wszystkim sztuką widzenia i słyszenia. Wietnam obalił ten dogmat. W gęstwinie, gdzie oko widziało tylko zieleń, a ucho słyszało tylko własne serce – zwycięzcą często zostawał ten, kto lepiej… wąchał.

W klasycznej piątce ludzkich zmysłów to wzrok i słuch od wieków decydują o życiu i śmierci na polu bitwy. W Wietnamie jednak, w wilgotnej, gęstej dżungli, gdzie widoczność często spadała do kilku metrów, a każdy szelest mógł być zarówno wiatrem, jak i miną-pułapką, do głosu doszedł trzeci, niedoceniany zwykle zmysł – węch.
Amerykanie szybko nauczyli się, że w dżungli pachnie się… wrogiem.
1. Zapach Wietnamu kontra zapach Ameryki
Wietnamczycy, zwłaszcza partyzanci Wietkongu i żołnierze Ludowej Armii Wietnamu Północnego, jadali to, co mieli pod ręką: ryż, suszone krewetki, ryby, zieleninę i wszechobecny sos rybny núóc mắm. Ten ostatni – produkowany z fermentowanych przez wiele miesięcy małych sardynek lub anchois – ma zapach, który dla Europejczyka czy Amerykanina jest co najmniej intensywny, a często po prostu odpychający: ostry, słony, jakby zgniłych ryb i amoniaku jednocześnie.
Dla żołnierzy US Army i Marines ten zapach stał się sygnaturą obecności człowieka w promieniu kilkudziesięciu metrów. Wielu weteranów wspominało po latach: „Czułeś núóc mắm – wiedziałeś, że Charlie (żołnierz wroga) jest blisko”.
Z drugiej strony Amerykanie też pachleli – tylko inaczej. Mydło, krem do golenia, a przede wszystkim środki odstraszające owady, dezodoranty i woda kolońska, które żołnierze dostawali w paczkach z domu. Dla Wietnamczyków, przyzwyczajonych do naturalnego zapachu ciała i dymu z ognisk, Amerykanin w dżungli pachniał… luksusowo i obco. Wielu byłych żołnierzy NVA i Wietkongu w wywiadach po wojnie otwarcie przyznawało: „Wiedzieliśmy, że idzie GI, bo śmierdział mydłem i kremem do golenia jak burżuazyjny salon w Sajgonie”.

2. „Smell test” na skałach i ścieżkach
W górzystym terenie środkowego i północnego Wietnamu patrolom zdarzało się wspinać po stromych, poroślanych mchem skałach i półkach. Żołnierze z wyjątkowo czułym węchem (tzw. „bloodhounds”) wypracowali prostą metodę: przechodząc, lekko pocierali dłonią skałę lub korzeń, a później przykładali rękę do nosa. Jeśli czuć było charakterystyczny rybi zapach núóc mắm albo pot wymieszany z wietnamskim tytoniem Thuốc lào – wiedzieli, że wróg był tu niedawno, czasem zaledwie kilka godzin wcześniej.

3. Papierosy, marihuana i opium
Obie strony paliły – i obie strony się tym zdradzały. Amerykanie mieli Marlboro, Lucky Strike i Salem, Wietnamczycy – miejscowe papierosy bez filtra. Zapach amerykańskiego tytoniu niósł się dalej niż wietnamski, bo był słodszy i bardziej aromatyczny.

4. Wojna o zapach – kto próbował się zamaskować
Amerykanie dość szybko zorientowali się w problemie i w wielu jednostkach wprowadzono niepisane zasady:
- zakaz używania dezodorantu, wody po goleniu i perfumowanych mydeł,
- zakaz prania mundurów detergentami o zapachu (zamiast tego prano w strumieniach albo w ogóle),
- niektórzy smarowali się lokalnym błotem i liśćmi, żeby „pachnieć jak dżungla”.
Wietnamczycy z kolei podobno czasami polewali swoich ludzi amerykańskim mydłem (zdobytym na jeńcach albo w porzuconych bazach), żeby zmylić psy tropiące.
5. Dziedzictwo „wojny zapachów”
Do dziś wietnamscy weterani (zarówno z Północy, jak i dawni żołnierze ARVN z Południa) wspominają, że zapach był jednym z najbardziej niezawodnych sposobów wykrywania wroga w dżungli. Amerykanie z kolei – w książkach takich jak „Chickenhawk” Roberta Masona, czy „About Face” Davida H. Hackwortha – wielokrotnie podkreślają, że w Wietnamie nauczyli się, że nosowi także warto ufać.

Podobne artykuły: